Witamy na Opieprzu!

Ogłoszenia z dnia 29.04.2016

Do zakładki "kolejka" oraz "regulamin dla zgłaszających się" został dodany nowy punkt. Prosimy się z nim zapoznać.

Zapraszamy do wzięcia udziału w rekrutacji!


czwartek, 4 lutego 2010

(508) polowanie-na-elfy



Podróże po Sieci, odsłona pierwsza, pt.:



„Pani Lovett poluje na elfy.”





PROLOG

~*~

Z brzytwą na poziomki wybiegała, co rano.
Oczy miała błyszczące i włosy rozwiane.
Biegła, biegła… zielony las z brzytwą;
Jak można poziomki ścinać wiosną brzytwą?

(…)

My zielone fauny na fujarkach grajmy!
My zielone, fauny niszczyć jej nie dajmy!
Obrońmy poziomki pachnące, soczyste;
Obrońmy poziomki zabierzmy jej brzytwę!*



Rozdział I: Pierwsze wrażenie: 8/10

Ciemny, bezbrzeżny las spowiła wieczorna mgła. Pośród złowieszczego pomruku drzew i pohukiwania sów, słychać było trzask pękających gałęzi, które ustępowały pod ciężarem chwiejnej, zakapturzonej postaci. Nagle gęstą puszczę przeszył donośny wrzask, płosząc zwierzynę i sprawiając, że ciszę po krzyku zagłuszył łopot skrzydeł nietoperzy. Zakapturzona postać podniosła się z ziemi w zawrotnym tempie, otrzepując brud z szaty i mamrocząc pod nosem coś, co brzmiało jak stek rynsztokowych zapożyczeń z języków obcych, skierowanych do wystającego konara; sprawcy całego zajścia. Wtem postać zorientowała się, że znajduje się na oświetlonej przez światło księżyca polanie.

- To pewnie tutaj polują na te głupie, uszate stworzenia – powiedziała Lovett i nabrała haust wieczornego powietrza w płuca. Jak się okazało, to powietrze nie było przyjazne dla podróżniczki, bo nagle zaczęła krztusić się i charczeć, jak zarzynany silnik wueski.

- Przeczekam do rana – postanowiła, ciągle nie mogąc odeprzeć wrażenia, że całe tutejsze robactwo urządza sobie defilady pod jej przybrudzonym przyodziewkiem. Strzepała ostentacyjnie resztki liści z szaty, przykucnęła pod największym drzewem i sama sobie na dobranoc powiedziała: - Nie cierpię lasu, ale mam nadzieję, że jutro to wszystko będzie wyglądało inaczej i rozwalę jakiegoś elfa. W końcu mamy już luty, polowania czas zacząć!



Rankiem Lovett spojrzała na polankę zupełnie inaczej. Nagle poprawił jej się humor, a ilość zjedzonych poziomek w mgnieniu oka przerosła ilość uprzedzeń do tego miejsca. Okazało się, że całość jest równiutko odgrodzona, a poza tym mieni się w pięknych odcieniach zieleni. Lovett chcąc przekroczyć barierkę, musiała się natknąć na zapisany koślawymi literami na jednej z belek płotu - apel, głoszący: „Nie zabijać elfów! Polowanie zaczyna się w lutym!”.

- W mordę skrzata! Już mamy luty! Czyżby ktoś kiepsko zarządzał tym placem? - westchnęła zrezygnowana i podparła się pod boki. Jeszcze raz rzuciła okiem na połoninę i mieniącą się w słońcu trawę. W duchu przyznała, że dawno nie miała ochoty podreptać powolnym kroczkiem po jakiejś polanie. Jej pobieżny rekonesans zmusił ją do myśli, że trafiła do uroczego zakątka tego lasu, zwanego przez tubylców Siecią. Choć nie lubiła tego robić, to musiała przyznać, że ktokolwiek zarządzał tym miejscem, dbał o nie z „uroczystą” przesadą. „To dobrze” – pomyślała. Zawiał wiatr i do jej nosa, drogą dyfuzji, dotarł orzeźwiający zapach. Istotnie… powiało świeżością. Nie, nie coś na wzór niedawno wypranych majtek. Raczej coś na wzór nowo zakupionych majtek, w drogim, ekskluzywnym domu mody. Lovett rozglądała się długo po tym, na pozór niewinnym, miejscu.

- Po prostu nie wierzę, że tu można ukatrupić cokolwiek! – powiedziała na głos, jakby otaczające polanę drzewa mogły ją usłyszeć i zrozumieć. A może nawet rozumiały? – Bałabym się nawet rozkwasić wredną, kąsającą mrówkę, a co dopiero dostojnego elfa! – dodała po chwili i wyrzuciła łuk za siebie, zostawiając w kieszeni tylko brzytwę (tak na zaś), bowiem bez niej czuła się jak bez ręki. Wtedy właśnie zobaczyła TO. Cienki, przybrudzony pasek przecinający tę przepiękną, ukrytą w lesie łączkę. Natychmiast podbiegła do przedziwnego zjawiska i próbowała wyrwać dziadostwo swoimi wątłymi rączkami. W efekcie cała się ubrudziła. Nie chcąc się przyznać do popełnionego faux pas, syknęła pod nosem: - Niech ja znajdę kogoś, kto zainstalował to w tym miejscu! – i zacisnęła rękę na brzytwie, spoczywającej głęboko w jednej z jej sfatygowanych kieszeni.

Był dopiero początek dnia, a Lovett już była utrudzona całą tą podróżą. Prawdopodobnie nie miała kondycji, co było o tyle dziwne, że Sieć odwiedzała stosunkowo często, dając sobie szansę na zahartowanie. Inną sprawą był fakt, że większość tych miejsc, w których miała okazję przebywać, nie reprezentowało sobą nawet poziomu spróchniałego pnia drzewa. Tutaj było inaczej. Wszystko przemawiało do niej i ryczało jak przez megafon, żeby poświęciła temu miejscu więcej uwagi, więc starała się jak mogła.



Rozdział II: Nagłówek: 3/5

Zmęczona walką z upartą rzeczą martwą – paskiem przecinającym polanę, przycupnęła na kamieniu. Ciepłe promyki delikatnie musnęły jej twarz, wystawioną ku południowemu słońcu, więc zmrużyła powieki. Wreszcie otworzyła oczy, nie bojąc się spotkania z blaskiem słońca i zakręciło jej się w głowie. Kiedy odzyskała wzrok i przestały migotać jej przed oczami czarne plamy, między drzewami zauważyła prześwit, gdzie dostrzegła majestatycznie wznoszący się zamek na tle błękitnego nieba. Rozdziawiła mało bystro usta i bynajmniej nie w wyrazie zachwytu. Sprawiał wrażenie tak słodkiego i przy tym tak słodko kiczowatego, że w jej żołądku odezwały się niedawno zjedzone poziomki. Zapewne chciały wyjść przez otwór gębowy nosicielki, aby uniknąć zderzenia ze słodyczą, która rychło miała wylądować tuż obok nich. Proszę zrozumieć obawy poziomek, bowiem Lovett wręcz pożerała wzrokiem ów, nietypowy widok.

- Nie, nie jestem w jakiejś cholernej bajce… - powiedziała do siebie kręcąc głową, chociaż w gruncie rzeczy nie dowierzała własnym słowom. Budowlę, która odwróciła uwagę Lovett od ewentualnych niebezpieczeństw, otaczał piękny, nienaturalnie zielony ogrom lasu. Ponad tym wszystkim dumnie fruwały osobliwe stworzenia, które zdawały się otaczać czcią tę ogromną fortecę.

- Coś podobnego… – mruknęła pod nosem, po czym otworzyła księgę, którą dostała na tę niebezpieczną misję od Cioci Meei. Przerzuciła sfatygowaną kartkę z tytułem: „Cuda na kiju” i zaczęła pośpiesznie wertować stronice w poszukiwaniu podobnego zjawiska.

- Mam! – krzyknęła w uciesze, podrywając tym samym zastępy ptaków do lotu. Na pożółkłej stronicy widniał dokładnie taki sam widoczek. Otoczony był jednak przedziwnie ozdobionymi literami, które ciężko było odczytać. Co najdziwniejsze w tym wszystkim - czcionka, którą jakiś „inteligent” napisał to nieszczęsne słowo „Menu” zupełnie nie przypominała czcionki innych tytułów ramek na stronie. Lovett jęknęła cicho, po czym zatrzasnęła księgę z hukiem, po raz kolejny płosząc leśną zwierzynę, i krztusząc się od uciekającego z podniszczonych stronic tumanu kurzu.



Rozdział III: Treść: 10/10

Tym razem jednak, nie miała tyle szczęścia, co przedtem. Jej rzężenie i jęki, jakie wydawała ściągnęły na polanę niespodziewanych gości. Kiedy tylko się zorientowała, że nie jest w tym miejscu tak zupełnie samotna, natychmiast się zreflektowała, wypięła dumnie pierś i próbując przywołać na twarz jak najmniej żałosną minę, spytała z emfazą:

- Kimże jesteś dziewko?! – Ujrzawszy przedziwną istotę obok dziewczyny, natychmiast wskazała ją palcem i dodała: - A ty kmieciu, to kto? - Nowoprzybyli parsknęli śmiechem, przez co Lovett poczuła się zmieszana i postanowiła ratować swój babski honor.

- Ciekawe, co macie mi do powiedzenia… Wy… dziwni... eee… TOWARZYSZE! – zakończyła, wreszcie trafiając na odpowiednie słowo. Wtedy też goście zbliżyli się do niej, niemal równocześnie kładąc ręce na jej ramionach. Lovett oniemiała, ale nawet nie próbowała się wyrywać. Zapomniała także o tym, że gdzieś głęboko w kieszeni tkwi jej jedyna deska ratunku i szansa na oswobodzenie – brzytwa. Sytuacja robiła się krępująca, jak puszczenie bąka na salonach. Wreszcie nowoprzybyła dziewczyna, w dziwnych łaszkach, przerwała tę niezręczną ciszę i powiedziała:

- Witaj, nieznajoma. Jeżeli chcesz możemy opowiedzieć ci naszą historię. – Lovett popatrzyła na zgromadzonych, jakby właśnie jej oznajmili, że została zapłodniona invitro przez zielone ufoludki z Marsa. Powstrzymała jednak śmiech i przypomniały jej się słowa swojej duchowej przewodniczki, która zawsze powtarzała, że żeby pokonać wroga, wpierw trzeba go poznać.

- Dobrze. Więc wysłucham tej waszej historii. – Wypowiadając słowa „wasza historia” wykonała palcami obu rąk gest, imitujący cudzysłów, a potem poklepała się rubasznie po udach i zaniosła śmiechem. Niczym niezrażeni przybysze rozsiedli się na trawie patrząc na Lovett wyczekująco i cierpliwie stukając palcami do czasu aż zrzedła jej mina, bo wreszcie zrozumiała, że jej „super dowcip” nikogo nie rozśmieszył. Wreszcie Lovett zacisnęła usta, tak, że przypominały dwie sine sznurówki i pacnęła na trawę, nie bacząc gdzie właściwie lokuje swój nieponętny zadek. Przybysze natychmiast rozpoczęli gawędę od krótkiego wstępu.


Lovett na początku słuchała tej historii z mało inteligentnym rozwarciem szczęki, a każde zasłyszane zdanie nadawało opowieści coraz bardziej absurdalnego znaczenia. Poza tym bohaterowie byli wyraźnie kontrastującymi postaciami, przez co jej żuchwa obniżała się coraz niżej i niżej, aż wreszcie dotknęła miękkiego poszycia polany. Paplająca bez przerwy o swoich zaletach – królewna Maia oraz cyniczny i złośliwy mag – Matteo, to była mieszanka tak wybuchowa, że prędzej czy później Lovett musiała zacząć się śmiać. Wszystko zaczęło się od barwnych opisów, dzięki czemu poczuła się rozanielona, czując, że trafiła na coś, co ma ikrę. Wprowadzenie do opowieści i przedstawienie tajemniczego czarodzieja, który kupił w Podróżnym Sklepie kulę-przepowiadankę wciągnęło ją na tyle, że nawet nie zwróciła uwagi, na objaśnienia opowiadających. Kiedy zaczęła się wczuwać w historię, nabierać w niej rozpędu, coś pękło. Próbowała wyobrazić sobie zaistniałą sytuację zabawy maga z niedźwiadkiem, co wyszło jej nader świetnie, bowiem Maia i Matteo opowiadali ją z wielkim zaangażowaniem, ale niesamowitym zwrotem akcji okazał się finał wątku czarodzieja, który „postanowił wylecieć sobie przez balustradę, a że było tam dość wysoko - zabił się.”

Podczas niepowstrzymanego i nieustannego, a przede wszystkim głośnego i momentami alogicznego bredzenia Mai o tym, jak się poznali z Matteo, Lovett turlała się ze śmiechu. Kiedy tylko usłyszała, że ów mag – Matteo potrafił petryfikować wzrokiem piasek, natychmiast sama zerknęła na szybkorosnący na polanie kopczyk kreta, próbując swoich sił w tej sztuce. Już prawie jej się udało (czyt. kret zakończył budowę wyjścia ewakuacyjnego), kiedy zorientowała się, że dwójka opowiadających zaczęła wymianę ostrych zdań.

„- Królewny od ostatniego czasu znacznie zbrzydły - powiedział chłopak (…)”. Na tę uwagę Lovett kwiknęła, bowiem mogła tylko pozazdrościć magowi ciętego języka. Podczas tej barwnej opowiastki, Lovett dowiedziała się także, że smoka można „okiełznać Scooby-Chrupką”, a także, że niejaki smok pożarł jej konia/kuca (niepotrzebne skreślić) imieniem „Prinses of de łord”.

Maia i Matteo znów zaczęli się kłócić, co spowodowało nagłą zmianę sytuacji w ich opowieści. Zaczęli mówić o złym magu i jego kulce, która została potraktowana dość brutalnie starymi skarpetami spod łóżka. Kiedy przeszli wreszcie do części, o tym jak Maia dzielnie „tamburynowała” by odstraszyć smoka, który odrzekł: „- Aż mi ciebie dziecko żal. To nawet farmerzy lepiej grają na krowich dzwonkach”, Lovett ryknęła takim śmiechem, że opowiadający popatrzyli na siebie skonsternowani. Poirytowana brakiem poczucia humoru u towarzyszy, opanowała się, przypominając sobie słowa matki, która zawsze powtarzała, że jej jedyne dziecko ma śmiech, jak świnia kaszel. Wyciągnęła zatem kolejną poziomkę ze swojej podniszczonej szaty, skrzyżowała nogi i gestem nakazała swoim kompanom kontynuować.

Matteo opowiadał z ogromnym rozbawieniem, jak to za pomocą zaklęcia „Abrakadabra, czary-mary, wyciągnę królewnę z tej poczwary!” zmusił smoka do wyplucia Mai drogą odwrotną, niż droga prawdziwego plucia. Maia była tym faktem zdegustowana, ale szczęście z odzyskania połowicznie strawionego kuca przerastało to uczucie po stokroć. Lovett w tym miejscu opowieści zaczęło brakować tych pięknych opisów, którymi ją wcześniej rozpieszczono. Postanowiła jednak nie wdawać się w dyskusję i z ciągłym zainteresowaniem wysłuchiwała dalszego bajania.

Kiedy wreszcie jej towarzysze doszli do względnego porozumienia, rozpoczęli prawić o tym, co wydarzyło się „wiele... wiele... wiele mil od stolicy Trasdemii...” w wiosce elfów, które ponad wszystko ceniły dobrą zabawę. Lovett złapała za brzytwę, marząc o tym by móc wreszcie jakiegoś upolować, ale jak się okazało całkowicie niepotrzebnie. Z uwagą słuchała o młodym elfie, posiadaczu rzygającej, odwadniającej się kulki, dzięki której „elfy otworzyły w ciemnym borze swój własny oddział Mango i mogły kupować taniej Aqua Globes, które zapewniają wodę kulkom do dwóch tygodni!”. Otóż owa kulka przepowiedziała elfom tragedię, snując domysły i sypiąc nowinkami ze świata szołbiznesu. Niepozorna kulka doprowadziła tym do rozpaczy w wiosce elfów i zrobił się niemały burdel, po czym sama „zaczęła się turlać po pustyni do jakiegoś fajnego miejsca.”.

Wtem Mai się przypomniało, że zapomnieli o ich najlepszym wątku i powróciła sama do swojej historii, próbując przekrzyczeć rechot Matteo. Zaczęła emfatycznie opowiadać swoją straszliwą historię o tym, jak wilk chciał nadgryźć jej cebulową sukienkę z lumpeksu, kiedy na ratunek przybyła „(teoretycznie) martwa Walizka” i zarządziła natychmiastową ewakuację. Wilk jednak znalazł Maię, ale po zażyciu APAP-u dostał napadu kaszlu (czemu akurat Lovett się nie zdziwiła…), a w tym czasie blond królewna zdążyła znaleźć miejsce ucieczki. Wtedy właśnie Matteo postanowił przerwać tę historię, chlasnął Maię po twarzy pokrzywą i sam zaczął rozprawiać o poszukiwaniach „tego grumsztyka”. Wykazał się jednak znacznie większym sprytem, i oferując wilkowi ponętną wilczycę, dobili targu.

Znów Maia postanowiła przerwać słowotok maga i zaczęła opowiadać o tym, jak nawpychała się bigosu, usiadła na pierdzącej poduszce i poirytowała się zachowaniem rasy Bowtruckle, ale Matteo długo nie wytrzymał i wszedł jej w słowo, rozprawiając o tym, jak najadł się muchomorów i próbował dokonać zakupu armaty w sklepie z dywanami. Niestety nie mogli dokończyć historii, bo nagle Maia oskarżyła go o przekręcanie faktów, na co Matteo strasznie się naburmuszył i Lovett nie dowiedziała się niczego więcej. Nie zmieniało to jednak faktu, że słuchała z otwartą mordką, od czasu do czasu wypędzając z niej muchy.



Dzięki całej historii Lovett dowiedziała się o nich bardzo dużo. Zarówno o nich samych, jak i o otaczającym ją aktualnie świecie, co sprawiło, że natychmiast ich polubiła. Już dawno nie miała przyjemności słuchać tak niesamowitej, a zarazem ciekawej, choć pozbawionej sensu historii. Cała historia była tak absurdalna, że przywodziła jej na myśl opowieści, które przy filiżance bawarki snuł sam Terry Pratchett.

W pewnym momencie zaczęła się zastanawiać, co oni zażywają, przed opowiadaniem takiej historii. I co najważniejsze, gdzie oni zbierają grzyby?! Lovett stwierdziła, że chyba musi znaleźć nowego dealera, bo jej pisanina utknęła gdzieś na poziomie intelektualnym ameby.



Rozdział IV: Ortografia i poprawność językowa: 9/10

Lovett nadal siedziała z otwartą paszczą, czekając na dalszy ciąg opowieści… Niestety jej towarzysze chyba zamilkli na wieki, wieków, dlatego poderwała się z miejsca i rzuciła poziomką, celując w „królewniany” łebek Mai. Słuchając opowieści, kilka razy ucho Pani Lovett potknęło się o jakieś źle akcentowane przecinki. Zdziwił ją też bezpośredni, wulgarny język wypowiedzi, ale przecież sama nie jest święta i naprawdę nie zamierzała się czepiać tak wynaturzonej, groteskowej historii, w której wszystkie chwyty dozwolone. Jedyne, co ją naprawdę wkurzało, to to, że używali słów: patrzały, patrzał, zamiast: patrzyły, patrzył i wszelkich innych odmian słowa „patrzeć.

- Ach… - westchnęła po chwili. – Dawno nie słuchałam czegoś tak wyjątkowego.



Rozdział V: Układ: 4/5

Lovett pozostawiła daleko za sobą kłócącą się, nieco dziwaczną parę i jeszcze raz ogarnęła wzrokiem polanę. „Siedzący na widowni ludzie, na pewno nie narzekali na widoki” – pomyślała, po czym przechadzając się i przeżuwając kolejną poziomkę, potknęła się o dziwny kształt, wystający z ziemi, perfekcyjnie rujnujący gładką powierzchnię tego miejsca. Na początku była niemal pewna, że to było to podłużne, ciemne dziadostwo, które próbowała wyrwać, kiedy tylko zobaczyła je za pierwszym razem. Jednak - co było dość oczywistym - myliła się. Przykucnęła, żeby bliżej przyjrzeć się dziwnemu zjawisku i okazało się, że jest to stare opasłe tomiszcze, na którym widniał tytuł: „Fochowilla”. Z zainteresowaniem zaczęła przerzucać kolejne kartki, znajdując w nich coraz lepsze, i coraz bardziej pogmatwane cytaty. Nagle, dobiegające jej uszy, ustawiczne wrzaski kuriozalnego duetu umilkły. Chwilę potem usłyszała głośny krzyk Mai.

- Co tak stoisz, jak dupa w polu, Matteo? Trzeba jej to zabrać!

Matteo nie zastanawiał się ani chwili i zmaterializował się tuż przed nosem Pani Lovett.

- Skąd to masz?! – krzyknął tak donośnie, że niemal ogłuszył obie dziewczyny.

- Leżało tu… o tu! – odpowiedziała Lovett, próbując ukryć fakt, że przerażenie zmusiło jej wnętrze „ja” do zwinięcia się w rulonik.

- Oddawaj! – warknął, po czym wyrwał jej z ręki sfatygowaną księgę. – To najlepiej będzie pasowało w tym miejscu – dodał z dumą i umieścił wolumin z prawej strony polany.

- Świetnie! – pisnęły uradowane dziewczyny falsetem, jak z „Blaszanego bębenka”, niemal równocześnie. Chwilę po krótkiej pauzie, Maia chwyciła rękaw zniesmaczonego maga i rzuciła tonem godnym „żony jędzy”: - Na nas już pora! Zaczyna zmierzchać! – i oboje znikli wśród gęstwiny, zostawiając Lovett samą. Po ich zniknięciu puknęła się w czoło, mamrocząc:

– Dlaczego ta księga nie była wyjustowana?



Rozdział VI: Temat: 5/5

Lovett zostając w osamotnieniu zasępiła się nad przekazem całej tej historii. Po całym długim dniu w tej krainie była naprawdę zmęczona, ale nie żałowała ani jednej poświęconej mu sekundy. Jej serce radowało się na myśl, że gdzieś po ścieżkach Sieci spacerują jeszcze godni podziwu ludzie, opowiadający coś, co wyróżnia się na tle całej, szarej masy.



Rozdział VII: Czytelność, obrazki: 3/5

Była tak pochłonięta poznawaniem historii Mai i Matteo, że nie miała nawet czasu przyjrzeć się ich aparycji z bliska. Teraz, kiedy przywołała na myśl widok siedzącej w cieniu rozłożystego dębu pary, zauważyła, że królewna jest słodka i „przecukierkowa”. Nie spodobało jej się to za bardzo, ale z drugiej strony… „Chyba nikt lepiej nie pasowałby do tego królestwa” – pomyślała. Matteo natomiast, był usposobieniem ekstrawagancji i ekscentryzmu. Nie miała zielonego pojęcia, jak to się stało, że mag wyglądał, jakby przyjechał do tej bajki prosto z japońskiej mangi. Czyżby nielegalny emigrant? O Quetzalu słyszała tylko z opowieści, ale jej odczucia, co do wyglądu tego czarnoksiężnika były zupełnie podobne, jak w stosunku do Matteo. „Oni musieli mieć jedną matkę… Albo chociaż ojca” – przeszło jej przez myśl.



Rozdział VIII: Dodatkowe punkty: 10/10

Lovett zdała sobie sprawę, że przybyła tu z misją odnalezienia historii, a tymczasem historia sama zatroszczyła się o siebie i odnalazła ją. Jakkolwiek to brzmi, była zachwycona tym, że odszukała postacie dalekie od banałów i spędziła tu prawdziwie miłe chwile. Żal jej było opuszczać to groteskowe miejsce, ale wróciła z misji w pełni usatysfakcjonowana. I znów zamknęła się w czterech, burych ścianach swojej rzeczywistości, gdzie króluje Lady Gaga, S. Meyer i ogrom wyrobów blogopodobnych.

- Trzeba będzie zadzwonić do pana Zimbardo, żeby umilił mi wieczór – westchnęła zrezygnowana, po czym klapnęła na łóżko, strzelając palcami i nucąc pod nosem: kolorowe sny, kiedy dotykam ciebie…**





Punkty: 52/60

Ocena: celująca!



EPILOG

~*~

Kwiik! Kwiik! Jestem przeszczęśliwa, że wreszcie udało mi się wystawić szósteczkę! Teraz trochę przypisów, bo warto.
Naszła mnie taka konkluzja, że jak nie da rady pośmiać się z przywar bloga, to można się pośmiać z samego siebie.
Mam nadzieję, że ludzie, którzy piszą tak zwariowaną historię, zrozumieją moją wydumaną metaforę dotyczącą ich bloga. Po prostu… nudziło mi się, a zarazem Wasza pisanina mnie pozytywnie natchnęła.
Mam też nadzieję, że nie macie mi za złe, iż wplotłam do oceny cytaty, które ubawiły mnie najbardziej.
Wybaczcie, że zwroty osobowe pisane były z małej litery, jednakże jest to w pewnym sensie opowiadanie, a w opowiadaniu zasada ta nie obowiązuje. W każdym razie, absolutnie nie wynika to z braku szacunku do Was, drodzy Autorzy.
Może nie jest to dzieło takich lotów, jak Wasze, ale ubawiłam się niemożebnie to pisząc.



Pozdrawiam serdecznie i życzę dalszych sukcesów w pisaniu tak pozytywnie stukniętego opowiadania.



*tekst piosenki zespołu Klan – Z brzytwą na poziomki;
Tekst zmieniłam na wersję żeńską, na potrzeby oceny.
** tekst piosenki Bartka Wrony – Kolorowe sny;
Proszę mnie nie posądzać o słuchanie tego typu muzyki, ale to mi się właśnie w tym miejscu zanuciło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz