Witamy na Opieprzu!

Ogłoszenia z dnia 29.04.2016

Do zakładki "kolejka" oraz "regulamin dla zgłaszających się" został dodany nowy punkt. Prosimy się z nim zapoznać.

Zapraszamy do wzięcia udziału w rekrutacji!


sobota, 27 października 2012

(780) kin-z-otogakure



Dziab wygodnie rozsiada się w fotelu i zaczyna poddziabywać nowy blog do oceny. Czy był smaczny? Czy kolejne opowiadanie na podstawie „Naruto” nie odbiło się jej czkawką? Jak Dziaby mogą żywić się literami? To wszystko już w tym odcinku „Z kamerą wśród Dziabów”. W wersji HD (high dziabital) głos podkładać będzie Krystyna Czubówna.

Zapraszam też na opieprzowego facebooka – zapewniamy świeże wieści o nowych ocenach bez wychodzenia do kiosku po program telewizyjny! Co? Ale jak to… To nas jeszcze nie ma w programie?!

Blog kin-z-otogakure.blogspot.com ocenia Dziabara

Pierwsze wrażenie 7/10

Kiedy dzień po dniu do mojej kolejki trafiły dwa blogi, z ciekawością zerknęłam, co za gagatki trafiły mi się tym razem. Po raz pierwszy mogłam eksperymentalnie porównać swoje chęci do napisania oceny danego opowiadania. Warunki badań były idealne, ponieważ oba piśmiennicze twory były na postawie tego samego uniwersum. Wynikiem tych dywagacji wręczam Ci mały słoiczek miodu, bo stwierdziłam, że to Twój blog zrobił na mnie lepsze wrażenie. Co prawda nagłówek przeraził mnie tak, że krzyknęłam na głos „ratunku, biją Paintem!”, ale kiedy zjechałam niżej, powitał mnie bardzo miły dla oka porządek. Przyjemne kolory, przejrzysta czcionka, tekst od marginesu do marginesu – no nic, tylko siadać i psuć sobie patrzałki od czytania!
Pierwsze, co naprawdę rzuciło się w oczy… a właściwie rzuciło się prosto na mnie, to ów nagłówek. Z pewnością jesteś świadoma krzywd, jakie wyrządzasz całej skomputeryzowanej ludzkości, ale i tak powiem wszystkim głośno – to boli! Dzieło prezentuje poziom wprost z podstawowego programu komputera i bynajmniej nie był to kalkulator. Druga z bolączek nagłówka to brak odnośnika do pierwowzoru. No, to teraz proszę wystawić rączki przed monitor… a masz, a masz, należy się lanie linijką jak za dawnych czasów. Paluszki spuchły? Dobrze, muszą spuchnąć, żeby się w łepetynie utrwaliło, że się nie robi drugiemu autorowi, co sobie niemiłe. Nakazane jest, aby Painta po skończeniu gimnazjum zablokować na stałe hasłem lub zniszczyć jakimś destrukcyjnym wirusem.
Adres miał wielkie chęci, żeby być polski, lecz odrobinę mu do tego osiągnięcia zabrakło. Jednak padła na mnie jakaś klątwa albo inny czar, bo wyjątkowo jestem w stanie zrozumieć ten stan rzeczy. Bardziej swojska „wioska-dzwieku” byłaby dłuższa, a to źle dla chwytliwej nazwy. Ktoś obeznany z językiem japońskim raczej zapamięta adres, fani „Naruto” nie będą mieli najmniejszego problemu, jednak przypadkowy przechodzień zwieje z krzykiem. Tym razem poddaję się z krytyką, bo świadomie celujesz tylko w wytrawnych znawców tematu. Ciągle mam wielki zgrzyt zębisk o to, kiedy uznawać słownictwo przyjęte przez fandom, a kiedy tego z polskiego wydania mangi, jednak tym razem zaryzykuję i zobaczę, co przedstawisz mi w czasie opowiadania. Wiem, że tytułowa Kin to pełnoprawna bohaterka mangi. Epizodyczna, bo epizodyczna, ale faktyczna postać z „Naruto”, więc tym bardziej nie doceni takiego wyboru ktoś, kto nie zna dokładnie całego tytułu. Belka nie jest cytatem, nie zawiera żadnej górnolotnej myśli autorki ani niczego w tym stylu. Proste powtórzenie adresu bloga… ale ja to kupuję jak jabłkowe dropsy. Właśnie dlatego ten blog mnie zaintrygował, bo skąpisz mi informacji w bardzo prosty i skuteczny sposób. Zamiast jakiejś cudacznej, romantycznej sentencji, która pewnie pasowałaby jak pięść do nosa tygrysa bengalskiego, wstawiłaś coś, co z jednej strony jest kompletnie nudne, ale przez to, że nikt tak nie robi, jest odkrywcze. Kolory przywodzą mi na myśl lody jagodowe z polewą jogurtową… Mniam, aż mi się mózg oblizał. Twoja internetowa podświadomość podsunęła Ci pomysł, że czytelnik to też organizm żywy, więc trzeba mu sprezentować tekst na blogu, który jest przejrzysty, koi ślepka, a przy tym ma niezłe walory estetyczne. Takie kosmiczne tło świetnie się do tego nadaje. Akurat tematycznie pasuje jak druga pięść, tym razem do pyska niedźwiedzia brunatnego. Jednak gdy wyobraźnia popukała mnie od środka czaszki i szepnęła mi, co by było, gdybyś na tło dała przykładowo takiego Naruto w pomarańczowym dresie, to błyskawicznie przeszły mi wszelkie maruderskie wątpliwości.

Treść 10/25

Wkraczam czym prędzej do epicentrum bloga, czyli treści właściwej opowiadania. Czy będzie to seans niczym z filmu katastroficznego, czy urocza i niewinna opowiastka na dobranoc? Pierwsze wrażenie wprowadziło mój mózg w stan optymistycznego odprężenia, więc w granicach inteligencji zaakceptuję wszystko, co zostanie mi podane. W końcu co można zepsuć z bohaterką, która jednocześnie nie jest w pierwowzorze żadną ważną bohaterką?…

Prolog
Bdziąg! Przejechałam się w tempie błyskawicznym. Już pochwaliłam Cię wszem i wobec za wybór postaci, to teraz muszę zganić za tanie pomysły z wsadzaniem samej siebie do akcji. Chociaż nie, odpoczywaj w pokoju Shireen, cna dziewczyno, bo zmarło ci się na potrzeby akcji i uznajmy to za koniec twej roli w tym opowiadaniu. Ot, gościnny występ na zachętę do tworzenia dalszej fabuły. Na nieszczęście główna bohaterka podczas całego prologu buduje regularną pieśń pochwalną na cześć zmarłej przyjaciółki, więc zaszczyt kopnął ją większy niż miałabym ochotę czytać. Ajajaj, a mogło być tak pięknie. I co ja pocznę z faktem, że uśmiercone w mandze bohaterki nie tylko wskrzeszasz, ale i swobodnie budujesz im kariery zawodowe? Jednak nie jesteś w grabarskie ciemię bita i rachunek zgonów uzupełniasz o trupy ledwie co wyklutych z wyobraźni postaci. Przyjaciółka o imieniu Shireen… ciach! Rodzice głównej bohaterki… ciach! Ktoś umiera, żeby przeżyć mógł ktoś.
Z drugiej strony dość dobrze udaje ci się manewrować między wiekiem „wskrzeszonych” postaci, ich zdolnościami, a w efekcie budujesz z tego ciekawe relacje. Argh, powinnam Cię zdrowo opieprzać za deptanie kanonu, ale Ty skutecznie unikasz ciosów i wybijasz mi z rąk argumenty mieczem spójnych pomysłów! Mimo niespójności! Jak tak usiąść i się zastanowić, to na razie dobrze wykorzystujesz materiał bazowy – niby zmieniasz, niby kombinujesz, ale na boczny tor można odstawić przysłowiowego konia z jego górką, bo w tym szaleństwie jest metoda. A przynajmniej skutecznie działa na mnie rzucony czar pozytywnego wrażenia.
Nie podoba mi się za to ekspresowa zmiana imienia głównej bohaterki. Samo uzasadnienie stoi na solidnych fundamentach, jednak skoro wybrałaś taką, a nie inną bohaterkę mangi, to oczekuję, że ta postać faktycznie zagrzeje trochę więcej miejsca. Zamiast tego – urząd stanu cywilnego, zmiana tożsamości, traumatyczne przeżycia pociągające za sobą zmianę osobowości… i voila! Upiekła nam się kompletnie inna bohaterka niż przewidywał przepis na opakowaniu.

Rozdział II
Trauma traumą przekładana, a na wierzchu tortu dram leży wisienka z faktury po psychologu. Kin jest zdecydowanie mało żywotna jak na istotę wielokomórkową. Na dzień dobry mogłam przymknąć oko na jej iście hamletowski monolog młodzieńczych żalów, ale ja już po kolana brodzę w tej melancholii. Zaraz założę czepek i popłynę kraulem! To nie pewna siebie Kin z „Naruto”, tylko jakaś umęczona chorobami starowinka. Zaraz mnie poczęstuje cukierkami i zacznie opowiadać historię swojego życia… a, nie, to już się dzieje.
Fascynujący jest już sam początek nowego rozdziału. Nastał piękny poranek, słońce świeciło, ale coś było nie tak, ponieważ żaluzje nie były zasłonięte. Główna bohaterka pożyczyła fajkę od Sherlocka Holmesa i zaczęła prowadzić dochodzenie w tej jakże niezwykłej sprawie. „Łazienka – czysto, garderoba – czysto, kuchnia – czysto, salon – już nie tak czysto… Przy wejściu stała duża, czarna torba podróżna.” No to po ptakach. Perfekcyjna pani domu zrobi test białej rękawiczki i wyrzuci główną bohaterkę na zbity nos. Na kanapie rozłożył się jednak większy klamot. Chłopak, prawdziwy, sztuk jeden, z atestem człekokształtności i gwarancją na bycie naczelnym. „Leżał na plecach, jego krótkie, brązowe włosy aż lśniły w słońcu.” Łe, przetłuszczone… a to drań niemyty! Kin już miała subtelnie wyprosić gościa za drzwi, przystawiając mu nóż do gardła, kiedy ten grzecznie poprosił o zawieszenie broni. Obcy chłopak w cudzym mieszkaniu mówi, że nie ma złych zamiarów, a bohaterka w jednej chwili odkłada nóż na bok? Po całej ninjowej edukacji i po tym, co gwałtowno-zgonowego stało się jej przyjaciółce dwa lata wcześniej? Hola, jajca to można w sklepie kupować, na Wielkanoc malować, a nie sobie ich ze mnie robić.
Sam chłopak przedstawia się wcale nieźle. Konkretny, prostolinijny i zabawny. Jak na kilka zdań dialogu zaprezentował całkiem ciekawy garnitur cech osobowości. Co tu dużo mówić – jest to pierwsza osoba od trzech części fanfika, która wprowadza powiew optymizmu do tej mangowej Doliny Śmierci. Podoba mi się też to, że nie wciskasz na siłę ważniejszych postaci z „Naruto”, tylko zapełniasz ten epizodyczny kawałek świata własnymi pomysłami. Choć Kin kreujesz tak naprawdę od podstaw i ma ona się do oryginału jak doktor House do polskiej służby zdrowia, to nie kończysz na niej i dodajesz do fabuły innych (zwłaszcza męskich!), wymyślonych bohaterów. Że chłopak okazuje się bratem? Że gubienie dzieci/rodzeństwa staje się poważnym społecznym problemem? Prawda, zagrywka przypomina „Modę na sukces”, ale jeśli sama postać wybroni się swoją osobowością, to w sumie czemu nie. Możesz płodzić nawet literackie sześcioraczki, byle tylko fajnie się prezentowały.

Rozdział XI
Poziom fiksacji podniósł się niebezpiecznie o kilka stopni w skali. Główna bohaterka dość beztrosko gada w myślach z samą sobą, a ja zaczynam przeczesywać biurko w poszukiwaniu jakiegoś kontaktu do telefonu zaufania. Nie, jeszcze nie dla siebie, ale nigdy nie wiadomo, od której strony dopadnie człowieka jakaś subtelna forma nerwicy. Wewnętrzny dialog brzmi podwójnie dziwnie, ponieważ Kin jednocześnie rozmawia z alter ego oraz jest narratorem opowiadania. Istna konferencja prasowa się tutaj zrobiła, a słucha się to równie opornie, co zlotu dzikich sępów-dziennikarzy.
O mój jogurcie przesłodki, rozdwojenia jaźni ciąg dalszy – Kin nadaje imię swojej myślowej „ja”. Zaraz zaprosi ją na spacer i pomoże dobrać cienie pod kolor oczu. Paranoja tęga, tym bardziej, że bohaterka kilka razy wypomina sobie „nawzajem” swoją dziwność.
W tle poprzednich rozdziałów oraz wewnętrznej rozmowy nastąpiły drobne zmiany. Do naszej fanfikowej kadry marzeń dołączył niejaki Shen. Kin po zaakceptowaniu brata szybko dorobiła się też czegoś na kształt chłopaka, na dodatek o dość dziwnym guście, skoro osobnik lubi laski, które myślą o sobie w liczbie mnogiej. Lepiej zrezygnuj z opcji podwójnego narratora, bo to doprowadza czytelnika do białej gorączki. Czytam opowiadanie z funkcją autokrytyki każdego zdania. Nawet nie dajesz szansy mojej wyobraźni na wypowiedzenie kilku sarkastycznych słów, bo cały monopol na ironię zajęła osoba, która sama siebie obraża. Ty mi mózg wyłączasz z kontaktu komentowania!
W tym rozdziale bohaterka przeprowadza brawurową akcję pod kryptonimem „wciśnij mieszkanie sąsiadowi”. Kin słusznie używa resztek normalności i zauważa, że będzie to wyglądać co najmniej głupio, gdy ludziom, z którymi zamieniła mniej słów niż z własnym mózgiem, wręczy nieodpłatnie swoje mieszkanie. „Nie uważasz, że mogliby się „lekko” przestraszyć tą nagłą propozycją?” mówi ta wewnętrzna Kin. Wcale, co najwyżej stwierdzą, że jest dealerką narkotyków, policja się nią zainteresowała, w domu składuje pięć milionów ton haszyszu i musi czym prędzej pryskać z miasta. Przecież to jest niewinne niczym wrzucenie koledze do plecaka garści pinezek! Jednak uszczęśliwiona darowizną rodzinka bez cienia podejrzeń przyjęła prezent. Jak to mówią – darowanemu koniowi nie patrzy się w hipotekę.

Rozdział XIX
Nasi młodzi i żwawi milusińscy ładnym cudem trafili do Konohy, rodzinnej wioski głównego bohatera mangi. Odhaczam Ci pochwałę za niewrzucanie połowy postaci w fabułę. Dobrowolnie wpakowałaś się w kłopoty, bo w wiosce leżącej w samym środku uniwersum można zapomnieć o wszelkiej dowolności w przedstawieniu miejsc czy ludzi. Na ratunek sytuacji przybywa fakt, że Hokage, głównodowodząca wioski, dowiedziała się o nieproszonych gościach i zamknęła ich w więzieniu… chciałabym. Dała im dwa dni na wyniesienie się z Konohy. Kolejna „drobna” nieścisłość – kij z tym, jak oszukali strażników strzegących bram i jak w ogóle dostali się do ukrytej przed światem społeczności. Ukrytej, gdyby nie pewna gigantyczna góry Rushmore z wizerunkami dawnych Hokage. Mniejsza z tym. Nie do końca przemawia do mnie fakt, że władze dają naszym bohaterom wolną rękę w kwestii opuszczenia Konohy oraz nie przejmują się tym, że jako ninja konkurencyjnej wioski mogą sprzedać pierwszemu lepszemu świrowi informacje o miejscu ich lokalizacji. Nawet drobnego prania mózgu im nie zrobią, no co za czasy.
Kin też nie do końca zdaje sobie sprawę z tabu, jakie beztrosko naruszyli i jakie tak naprawdę mają szczęście, że nikt nie obciął im głów. Po pobudce postanawia poszukać swojego brata, żeby zrobić mu „pokrzywkę” czy inną krzywdę za to, że Hokage dowiedziała się o ich bytności. Wprost oznajmia, że musi kogoś pobić, żeby rozładować emocje. Czekam, kiedy ktoś wreszcie wypowie kultowe „kobieta mnie bije”.
Po krótkim spacerku po wiosce przyłapuje Roshi’ego na trzymaniu się za rączki z ich wspólną kuzynką Ayą. Jest w tej scenie coś słodkiego i zabawnego, zwłaszcza, gdy mówimy o dwudziestokilkuletnim osobniku płci męskiej. Kin jest jednak niewrażliwa na cudze miłostki, bo beztrosko wyskoczyła z krzaczorów, zostawiając empatię gdzieś w lombardzie. „Ich oczy przypominały cztery pytajniki: ?? ??” Dobrze, że zaprezentowałaś, jak wygląda ten znak interpunkcyjny, bo nie zgadłabym tego po opisie. Nie mówiąc, że jest to opis chybiony niemożebnie, bo normalny człowiek nie umie zrobić sobie pytajnika zamiast oka, choćby i na nerkach stanął.
Krótka rozmowa z gołąbkami uwolniła grupę od wszelkich zmartwień mieszkalnych – Shen zbajerował kogoś na wyższym stołku i zostają im odpuszczone wszelkie zamiary szpiegowskie. O ile rzeczywistość zdaje się doskonale układać, to główka bohaterki zaczyna już szwankować na całej linii. Wewnętrzna Kin, którą nazwała swoim przybranym imieniem, nie jest tak naprawdę chorobą o podłożu psychicznym. Długi monolog Anyi odkrywa prawdę o jej diabelskim planie, według którego dawno temu zabiła ojca głównej bohaterki, matkę porwała i przetrzymuje do dziś, a samej Kin zakorzeniła się w umyśle i żywi się jej problemami. Pokrętne to niczym kupka ślimaczych muszelek, ale przynajmniej głupota Kin okazuje się reformowalna. Lepiej, że psychoza daje szanse na żywą akcję i jakieś przygody odnośnie ratowania matki, a nie kończy się na siedzeniu czytelnika w główce głównej bohaterki. Tylko z tego całego mrocznego opisu wynika, że Kin i jej rodzice są mega-super-epicko-wyjątkowi. Znowu…

Rozdział XXIII
Ponownie zmieniamy standardy mieszkalne i Kin spotykamy w jaskini. Po kilku nieciekawych objawach, wywołanych zapaleniem opon mózgowych… czy jak kto woli Anyi… główna bohaterka zwiewa ze złego laboratorium Dextera. Po brawurowej ucieczce spotyka watahę wilków, które okazują się rozumnym gatunkiem zwierząt, z którymi ninja mogą zawierać pakty i wzywać w razie walki. W mandze były już ślimaki, węże, żaby i inne paciarajstwa, więc wilki wydają się aż nadto normalne i przydatne.
Wracając do jaskiniowych dziewcząt, Kin szybko zaczyna tęsknić za jakimś silnym, męskim ramieniem. Gotowa jest nawet wybaczyć Shenowi wszelkie prawdziwe i ewentualne zdrady, byleby tylko mogła się do niego przytulić. Co to kilkanaście stopni mrozu, opryszki i traumatyczne wspomnienia potrafią zrobić z dziewczyną. Mięknie to szybciej od Milki na gorącej patelni!
W połowie rozdziału zmieniamy punkt siedzenia na Shenowy, lecz szybko okazuje się, że jego oddanie wybrance serca zawstydziłaby nawet Snape’a. Po szczęśliwym spotkaniu dwojga zakochanych lukier zaczyna płynąć wodospadami, a peanom na cześć dziewczęcej urody Kin nie ma końca. Co te porwania, wyroki i przyszłe egzekucje potrafią zrobić z facetem. Łagodne to bardziej od ketchupu Pudliszki.
Jestem dość zaskoczona poziomem czułości Shena. Albo jest winny zbajerowania co najmniej dwóch tuzinów lasek i z tego powodu słodzi Kin bardziej niż to normy unijne zezwalają, albo wycięto mu kilka narządów produkujących męskie hormony. Żeby pierwszoosobowy narrator-facet opisywał swoją miłość szerzej niż główna zainteresowana przez całe kilkadziesiąt rozdziałów… Nie ma to jak nienaturalne przekonanie czytelnika, że dwojga ludzi się bezgranicznie i epitetycznie kocha. Takie rzeczy to tylko w fikcji literackiej.

Opisy 1/5
Pierwsze słowa w tej kategorii będą zarzutem, ale od czego się opierniczowego zaczyna, to może jak w bajkach dobrze się skończy. Narracja w ostatnich rozdziałach, gdzie czasami rolę pana wszechwiedzącego przejmuje Shen, są nie tylko pisane ręką niewiasty. One nawet są myślone mózgiem niewiasty. Psychika tego chłopaka jest poddana praniu w różowym Perłolu, choć kolorystyka detergentu nie odgrywa tu aż takiej roli. Uczuciowy jest niemożebnie, a różnorodnych epitetów używa wiadrami. Faceci najczęściej przebywają w pudełku zwanym „nicością” – nie ma to na celu obrażenie ich inteligencji, ale mówi o fundamentalnej, chłopskiej prostolinijności. Chłopak nie mówi, że w jego sercu szalały wszystkie plagi, od pożarów do chaosu (?), chłopak kocha i już. No chyba że jest utajonym wcieleniem Mickiewicza, wtedy wycofuję się ze wszelkich Dziabowych mądrości.
Podczas narracji Kin nie ma już problemów z emocjonalnym stanem płci… ale i z nią bywa spory kłopot. Moja niechęć do jej sposobu narracji i opisów wiąże się z przekłamaniem charakteru. Kin bywa momentami rozbrykana jak nastolatka, a za najtragiczniejsze momenty uważam jej „rozmowy” z samą sobą. Trauma murowana jak warszawska kamienica. W odbiorze tekstu przeszkadza masa błędów językowych oraz regularne swawole głównej bohaterki, jednak opisy nie wyglądają jak bezmyślne zapełnienie czasu antenowego. Sama się sobie dziwię, ale lepsze jakościowo są te „depresyjne” niż te z czasów drugiej młodości i pełne wesołości. Mają cel, czasami udaje im się być na poziomie krajowym, ale trzeba jeszcze dużo nad nimi popracować. Póki co to średniej klasy kamieniołom, potrzebny, ale kilofem ciosany.

Dialogi 2/5
Ta część opowiadania świeci istną golizną od góry i od dołu. Spokojnie, dialogi jak najbardziej zauważyłam, jednak za każdym razem cudem wyrywają się spod gilotyny – jak jest opis, to jest opis i kropka. Jak się zaczyna dialog, to choćby prosił i groził, nie uświadczy się słów od narratora poza „powiedział Michał” lub czegoś podobnego… Przynajmniej tak rygorystycznie traktowałaś tekst na początku. Wraz z ostatnimi rozdziałami zauważyłam zniesienie kilku zakazów i dekretów literackich, więc dialog już łagodniej przechodzi w narrację. Naturalność daje Ci kupon na sok z rzepy.
Rzuca się w oczy to, że nie traktujesz reszty bohaterów jako dodatek do Kin. Inni też mają ważne rzeczy do powiedzenia, też żartują albo też mają swoje racje. Dialogi są dialogami, a nie nudnymi quasi-monologami, skupionymi na jednej osobie. I dobrze, po tym widać, że szanujesz cały swój wymyślony świat, że nie robisz idealnego CV swojej głównej bohaterce. Może daleko Ci jeszcze do pisania swobodnych, ciekawych rozmów, ale dobre podstawy gdzieś tam dychają. Jeszcze.

Kreacja bohaterów i świata przedstawionego 2/5
Stwierdzam z pełnym przekonaniem jeden fakt – Twoja Kin nie ma już nic wspólnego z „Naruto”. Nie, żeby taka postać epizodyczna miała w pierwowzorze osobowość rozwiniętą niczym turlający się papier toaletowy. Po prostu idziesz znanym, blogowym torem i z głównej bohaterki robisz głośną, wszechkomentującą i nieomylną osóbkę. Daj trochę luzu, a skoro stać Cię było na dobry, fanfikowy pomysł, to nie zapuszczaj go takimi chwastami tandety. Kin w oryginale nie była niemową. Wręcz przeciwnie, lubiła się przechwalać, ale z drugiej strony nie pakowała się w kłopoty i nie trajkotała jak ruska kataryna. Twoja Kin najpierw popada w skrajne odmiany depresji, a potem prze przed siebie z siłą samochodu rajdowego. Ta druga wersja byłaby nawet zgodna z prawdą, a przynajmniej byłaby ładnym dopowiedzeniem szczątkowego charakteru z mangi, ale chwilami zaczyna zachowywać się jak niedorozwinięty emocjonalnie dzieciak. Chociaż ma około osiemnastu lat. Plus to, że jest ninja, a to chyba „zawód” zobowiązujący do zachowywania się z jakąś godnością.
Każda z postaci miała sobą coś do zaoferowania. Miała, bo postacie z biegiem akcji bohaterowie trochę Ci umykają. Był Roshi, który początkowo sprawiał wrażenie luzackiego i zabawnego gościa, jednak bardzo szybko znalazł się pod pantoflem siostry i Ayi. Był Shen, kobieciarz z licencją na podrywanie, który w trakcie opowiadania został permanentnie usidlony przez główną bohaterkę. Była Aya, która była dość nieznośnym, hałaśliwym dziewczęciem, a najlepiej prezentowała się wtedy, kiedy była cicho i siedziała przyklejona do Roshie’go. Była Anyi, która najpierw udawała wyobraźnię Kin, następnie szybko awansowała do symbolu zła na miarę lorda Volda czy innego Saurona i powiała mrokiem po fabule. Jednak pierwszoosobowy narrator potrafi fanfik zepsuć, kiedy skupia się głównie na własnej osobie, zamiast poświęcić swój czas równomiernie, od postaci do postaci. I tak czuję się mniej oszukana, niż gdybyś wszystkim bohaterom „Naruto” zaserwowała taką nieudaną transplantację osobowości, jaką uczyniłaś Kin.
Świat początkowo rozwijał się w nieodkrytą przez pana Kishimoto stronę uniwersum, co było rozwiązaniem dającym masę swobody. Walki czy treningi, choć polotem opisów i interpunkcją nie zachwycały, to jednak miały miejsce, a to zawsze urozmaica zabawę w czytanie. Czasami Ci się przypomina, że masz do czynienia z wojownikami, więc zapodajesz kilka kopniaków i krzyków, przetykanych wymyślnymi technikami ninja. Akurat rodowe techniki lodu klanu Kin to jakieś nieporozumienie, bo w mandze tą techniką posługuje się zupełnie inna osoba z innego klanu. Nie mogę Ci darować, że zupełnie pominęłaś dzwoneczkowe ataki Kin – to też była część tej postaci. Przecież nie musiała od razu grać na organach!
Po jakimś czasie znudził Ci się wymyślony Korn, więc rzuciłaś bohaterów w otchłań wiochy Konohy. Rozporządzasz szczegółami dość oszczędnie, więc poza nazwą miejsca i tytułem Hokage nie da się odczuć, czy akcja rozgrywa się w Zimnej Wódce (miejscowość prawdziwa), czy jednak w Wiosce Ukrytej w Liściach. Jeszcze gotowa jesteś wpaść na pomysł, że Konoha znajduje się w Puszczy Białowieskiej.

Fabuła 5/10
W sumie nie jest źle. Jak na standardy fanfików coś się w Twoim opowiadaniu dzieje, a ja szczęśliwie nie poznałam kolejnej produkcji rodzaju „M jak miłość” w wersji nastolatki. Do Oscara akurat daleko, ale średnia produkcja amerykańska jest to w sam raz. Można się za to zabrać, jeśli nuda bardzo przyszpili, ale nikt nie przyleci tutaj z wywalonym jęzorem. Mocny początek w postaci ucieczki głównej bohaterki przed oprawcami i śmierć jej przyjaciółki to godny telewizyjnej reklamy sposób na zaciekawienie czytelnika. Potem dostałam trochę nudnego życia, odkrycie kilku rodzinnych tajemnic, mrocznego jak kawa bez cukru przeciwnika oraz kilka par, nad którymi mogę sobie powzdychać wedle uznania. Są jakieś walki, są intrygi, wątek miłosny to wreszcie wątek, a nie główna i jedyna linia fabularna, postacie są do zaakceptowania… Żyć, nie umierać dla statystycznego początkującego. I mam nadzieję, że są to początki, a nie uwieńczenie wieloletnich poszukiwań stylu lub co tam ci dumni autorzy lubią o sobie mówić. Gdybyś zrobiła Czerwonego Kapturka w takim stylu, to na początek zaserwowałabyś sensacyjny zwrot akcji, w którym Babcia została otruta przez swego wieloletniego przyjaciela Gajowego, a Kapturek jest jedyną osobą, która może podać jej antidotum. Przez kilkanaście rozdziałów dziewczynka błąka się po lesie i zastanawia się nas sensem ludzkiego życia oraz cen żelek truskawkowych, by połowie historii odnaleźć Wilka i zawiązać z nim pakt w celu złapania złego Gajowego. Przeżywają mnóstwo przygód, są wybuchy, są pościgi, są przejściowe miłostki i kupa zabawy. I tylko Babcia samotnie dogorywałaby przez całą akcję.

Ortografia i poprawność językowa 1/10

Bardzo nie lubisz przecinków. Ojojoj, jak ty nie lubisz przecinków. Ty tak bardzo nie lubisz przecinków jak Gargamel nie lubi Smerfów. A może to one nie lubią Ciebie? Nieważne, uczucie to najwyraźniej jest obustronne, a ja jako zawodowy rozjemca konfliktów językowych obrałam najwyższy priorytet, żeby zawrócić Cię z tej drogi nienawiści. Poprawność jest najsłabszym ogniwem tego fanfika i wręcz nieziemsko źle się go czyta. Królują błędy interpunkcyjne, jednak równie często zdarzają się gagatki w stylu „na reszcie” albo zaimki z wielkich liter. To opowiadanie, nie list, choć z taką samą uwagą trzeba kontrolować język.

„Nie wiedziałam czy moje życie ma jakikolwiek sens.”
Brak przecinka po „wiedziałam”.

„Gdy to się stało mój świat po prostu stanął.”
Takie pół-powtórzenie, bardziej z wyglądu niż takie faktyczne. Nie zjem cię za to ani nie rozszarpię, ale tu się dało z tego łatwo wybrnąć. Poza tym brak przecinka po „stało”.

„Gdy przypominam sobie jej uśmiechniętą twarz, pogodny uśmiech, moje serce rozpada się na milion małych kawałeczków.”
Bardziej poprawne powtórzenie… znaczy właśnie, że niepoprawne! Nie dość, że „uśmiechnięty, to jeszcze „uśmiech”. Dobrze, że nie jest to jeden zwrot, bo zakręciłoby mi się w głowie. A z tym sercem to do kardiologa trzeba, bo jeśli boli, to pół biedy, ale jeśli ktoś odczuwa rozpadanie się na całe milion kawałeczków, to problem ma albo układ krwionośny, albo nerwowy.

„Zapamiętałam słowa, które powiedziała mi po śmierci rodziców: „po deszczu zawsze wychodzi słońce” Mówi się zapomnij, żyj dalej, oni chcieliby, abyś wróciła do normalnego życia, cieszyła się z niego.”
Kiedy ktoś zapomina kropki na końcu zdania, to gdzieś właśnie traci pracę jeden korektor.

„Chciałam wiedzieć jak wygląda morze, czy gňry. To miejsce jest miejscem ze zdjęcia, ktňre mama pokazała mi jak miałam 9 lat, mňwiąc, że mieszkała tu jak była mała.”
Bardzo chciałabym rozgryźć tajemnicę Twojej klawiatury, bo kilka razy udaje Ci się stworzyć „ó” z odwróconą w lewo kreseczką. O ile jest to temat fascynujący, o tyle wiem, że możesz napisać też nasze, normalne i przede wszystkim poprawne „ó”. Dodatkowo nie pisze się „9 lat”, tylko „dziewięć lat”. W takich tekstach jak opowiadania należy pisać liczebniki słownie.

„Ta druga teraźniejsza ja, to zamknięta w sobie dziewiętnastoletnia kobieta, bez wizji o przyszlosci.”
Znowu zjedzony znak. Oberwało się „ś” i jego kreseczce. Przecinek po „druga” (ha, widzisz, umiesz pisać liczebniki!), niepotrzebny przecinek po „ja”, potrzebny jak najprędzej przecinek po „sobie”. Natomiast wizje to można mieć raczej „na przyszłość”.

„To miasto, chociaż małe przeraża mnie. Nie utrzymuję bliższych kontaktów z ludźmi, bo po co? Ci których obdarzyłam zaufaniem zniknęli. Zostawili mnie samą. Żyję teraz z dnia na dzień, myśląc czy by tego nie przerwać.”
Przecinek po „małe”, „ci”, „zaufaniem” i „myśląc”. Czy ty te przecinki kolekcjonujesz do jakiegoś pojemnika i zjadasz na śniadanie z mlekiem?

„To było wiadome, ale żeby na prawdę wiedzieć co to znaczy, trzeba to przeżyć. Żadna książka, poradnik czy opowieść nie przygotują Cię na widok śmierci.”
Standardowo przecinek po „wiedzieć” oraz niepotrzebne „Cię” z wielkiej litery.
Naprawdę nie wiem, czy to wina jakichś edytorów tekstu, czy jednak odpowiedzialny jest czynnik ludzki. Naprawdę trudno powiedzieć. Naprawdę nie wiem, jak można o tym tak łatwo zapomnieć. Naprawdę chciałabym Ci na tym przykładzie pokazać, jak naprawdę powinno pisać się słowo „naprawdę”.
Sama dostałam kręcioła od tych kilku zdań.
Naprawdę.

„- Kin zostaw włosy rozpuszczone – powiedziała przyjaciółka.”
Przecinek po „Kin”. Postacie też mogą ich używać, serio, serio.

„Mój obecny dom to tylko miejsce gdzie śpie, nie mam z nim wspomnień prócz bezsensownie mijających dni.”
„Śpię”. Akurat nie ja, tylko autorka, która zjada na przekąski różne kreseczki. W tym przypadku lepiej było zaryzykować zastosowanie kropki i rozdzielić to zdanie na dwoje.

„Mieszkaliśmy zdala od centrum, nie lubiliśmy tłoku.”
Może chciałaś napisać „zdała”? Ale co i kto to już nie wiem. „Z dala” się pisze, a po przecinku zdecydowanie przydałby się jakiś spójnik w stylu „bo”.

.
„Nie wiem dlaczego, czy nie wiedziano o nim czy po prostu ludzie nie lubili spędzać wolnego czasu z dala od wioski. Spędziłyśmy tam pół dnia, jak zawsze z resztą, gdy tam przychodziłyśmy. Oby dwie byłyśmy szczęśliwe.”
Przecinek po „nim”. Wkradły się tu też zbędne spacje w „zresztą” i „obydwie”.

„Przedstawię teraz wydarzenie śni mi się najczęściej.”
Tu zabrakło chyba całego słowa, a prawdopodobnie poszło o „które”. Wraz z przecinkiem, żeby tradycji stało się zadość.

„Sensei miała wielki dylemat, kogo wybrać na świadkowi, mnie czy Sheeiren.”
Widocznie w świecie „Naruto” są jakieś inne obyczaje. Świadkowi to pewnie taka osoba, w czasie ślubu dwojga ninja niesie ich całą broń. Problem z „sensei” pominę, słów japońskich nie powinno się używać, choć tutaj „nauczycielka” to nie do końca dobry zamiennik, a powiedzmy, że skoro używa się tego słowa przykładowo w karate, to jeszcze można to wybaczyć.

„Byłyśmy jakieś pięć km od wioski.”
Używasz skrótów niczym rasowy fizyk podczas obliczeń, a przecież mamy do czynienia z najczystszym przejawem kultury. Dość masowej, ale wciąż kultury. Kilometr – przecież to takie piękne słowo, odpowiednio długie i z tak przyjemnie grającym „r” na końcu!

„Szybko wykonałam pieczęcie i „wypuściłam” nad siebie ogłuszający dźwięk, który spowodował, że przeciwnik nie będzie nic słyszał przez najbliższe 3 godziny.”
Napisałaś w cudzysłowie o wypuszczeniu techniki jakbyś wstydliwie miała na myśli puszczenie bąka. Co prawda nikt normalnie nie puszcza dźwięków z rąk, ale to akurat norma uniwersum, gdzie plucie ogniem z ust albo strzelanie wiatrem z palców jest na porządku dziennym. Kolejna przypadłość, która renomowanego matematyka wpędziłaby w zakłopotanie – skąd taka dzika dokładność w działaniu techniki? A czy to nie zależy od człowieka, przez ile nie będzie słyszał? A jak jest wrażliwszy na hałas? Poza tym znów przypadkowo ujawnił się brzydki nawyk pisania liczebników cyframi.

„Nie żył. Porażenie. Śmierć natychmiastowa.”
Tu się obśmiałam niczym norka. Niby nie ma tu niczego konkretnie złego, ale czytelnik z pewnością połapałby się o zgonie po pierwszym określeniu. Tymczasem całość brzmi jak początek białego wiersza, tylko do pionu ustawić i wydawać w tomikach.

„- Że co proszę? Budzę się rano, spotykam cię śpiącego na mojej kanapie, ledwo co mi się przedstawiłeś, nadal nie mam pojęcia skąd znasz moje imię, nie wiem czy mogę Ci ufać, a ty każesz robić sobie kawę?! – krzyknęłam nieźle zbulwersowana.”
Ałała. Czy ja już kiedyś wspominałam o językowych anakondach? W tym przypadku mamy piękny okaz gatunku kobry karabinowej. Jest mniejsza od anakondy, ale atakuje szybko, przebiegle i całymi seriami. W powyższym przypadku kobra posiada aż osiem zdań podrzędnych, krótkich i treściwych, lecz cały ich splot doprowadza czytelnika do utraty wzroku z powodu nadmiernego stężenia jadu przecinkowego. Choć i tak brakuje dwóch znaków po „pojęcia” i „wiem”.

”Prrr, od kiedy ja się zastanawiam, czy mu się podobam?”
To chyba miało być zatrzymywanie oszalałego mustanga myśli, ale załapałam dopiero po trzecim razie. Takich „dźwięków” używać rozważnie, bo sobie czytelnik na serio pomyśli o jakichś bączkach.

„Ubrałam je tylko raz, bo jest z nim związane za dużo wspomnień, ale też nie wyrzuciłam go.”
Ubrań się nie „ubiera”, ubrania się zakłada! Bo jak zadzwonię po profesora Miodka…

„Jestem potrzebna gdzieindziej.”
Jest taka książka Neila Geimana – „Nigdziebądź”. Twoje „gdzieindziej” pewnie byłoby świetnym pomysłem na sequel jego powieści, ale na razie wystarczy pamiętać o spacjach.

„Dobra nieważne, jak zabłądze to i tak w końcu znajdę dobrą drogę.”
Przecinek po „dobra” i „zabłądzę”. Przydałaby się też jakaś ładna, mała kropeczka po „nieważne”. A, właśnie – „zabłądzę”. Póki co zabłądziłam między błędami Twojego opowiadania.

„- Ale spokojnie opanuj emocje, już praktycznie wszystko jest załatwione – Moje oczy wyglądały tak: ?!”
Kolejna powtórka z ocenowej rozrywki – kto pamięta, u kogo pojawiło się równie piękne i nieporadne określenie, że czyjaś mina wyglądają jak emotikona? Dziabowe punkty do zebrania. Słowa są takim fajnym narzędziem, że da się nimi opisać nawet oczy, które wyglądały jak pytajnik i wykrzyknik, choć prawdopodobnie były po prostu szeroko otwarte ze zdziwienia.

„- Wszyscy je znamy, bo czekaliśmy na ciebie.
- ???”
Już widzę scenę, w której rozmówca wypowiada jednym tchem „pytajnik pytajnik pytajnik”. A może mózg się zawiesił? Jakby zwykłe „nie rozumiem” było w tym dialogu zbyt banalne.

„- Gomenasai – zrobił głupią minę i podrapał się po karku.”
Sensei mogłam wybaczyć, tego – nie. Tą jest błąd zwykły, niedbalstwo, niechlujstwo i tyle. Zwykłe „przepraszam” nie chciało przejść przez gardło? O ile mi się wydaje, przez cały czas opowiadanie nadawane jest po naszemu, więc albo proszę mi tu zaserwować jeszcze pozostałe języki świata, albo oskarżę Cię o dyskryminację.

Oryginalność tematyki 2/5

Naprawdę doceniam pomysł z bohaterką epizodyczną. Zwykle fanki rzucają się na ulubione, główne postacie i wyprawiają z nimi cuda na kiju niczym z rozmemłanym kawałkiem plasteliny. Nawet jeśli nie działałaś z Kin konsekwentnie, to nie wyszła abstrakcja na skalę całej mangi, a jedynie na małym jej fragmencie. Pokazałaś, że są też inne, warte uwagi drogi w pisaniu fanfików. Że jest wiele postaci, które też zasługują na odrobinę pisarskiej miłości. Że początkujący autor może się oprzeć na jakimś świecie, ale też powoli stawiać kroczki w kierunku własnej oryginalności. Jednak Twoje opowiadanie to fanfik, na dodatek z popularnego „Naruto” i nie omieszkałaś zamieścić w nim motywu wybitności głównej bohaterki. Póki nie jest to cudowność na skalę tamtejszego uniwersum, póty jest większa szansa na pozostawienie logiki w jej wygodnym łóżeczku. Punktowy Mont Everest to nie będzie, ale zgrabna górka już jak najbardziej.

Dodatkowe punkty za wybitne zasługi 1/10

„- Powiem Ci jak dostanę kawę, z mlekiem, dwie łyżeczki cukru, tylko zamieszaj.„
Takie teksty zdecydowanie mnie cieszą (choć błędy już mniej). Trywialne żarty słowne są zawsze w cenie, jeśli są proste, niewinne i celne. To zdanie mimowolnie zapamiętałam, więc jakiś punkcik się należy.

Suma: 21/60
Ocena: dostateczna

Szczerze życzę Ci powodzenia. Mimo tych okropnych błędów, które zajmują jak na razie pierwsze miejsce w ocenionych przeze mnie blogach. Mimo chwil tandety i głupich rozdziałów. Bo masz pomysł i ani mi się waż go zmarnować. Jeśli już teraz masz oryginalne podejście do fanfików, to za kilka lat… aż nie mogę się doczekać. Tylko błagam, zatrudnij kogoś do przeglądania tekstu albo uzbrój się w cierpliwość i sama kilkukrotnie go sprawdzaj, bo ucierpią na tym niewinne ludzkie nerwy wzrokowe.

Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz