Witamy na Opieprzu!

Ogłoszenia z dnia 29.04.2016

Do zakładki "kolejka" oraz "regulamin dla zgłaszających się" został dodany nowy punkt. Prosimy się z nim zapoznać.

Zapraszamy do wzięcia udziału w rekrutacji!


sobota, 22 września 2012

(774) shi-to-ai-shinigami



W pierwszym osobistym rankingu „najczęściej wykorzystywane tytuły mang” króluje jak na razie „Bleach” w ilości dwóch blogów. „Naruto” dopiero z jednym blogiem. Zawsze to jakiś wynik, przynajmniej na razie. Zaskakujące, że wśród fanów, nie fanek, panuje tendencja zupełnie przeciwna.
Dziś ponownie przyjdzie mi zmierzyć się ze światem bogów śmierci w czarnych pidżamach. Hm… Skoro są w czarnych pidżamach, to dlaczego właściwie manga nazywa się „wybielacz”?

Blog shi-to-ai-shinigami ocenia Dziabara.

Pierwsze wrażenie 2/10

Przyznam całkowicie szczerze – w porównaniu do wykrętów i mataczeń, sprzedawanych tłumnie w kochanym Sejmie – że już sam Twój nick jest lub całkiem dobrze udaje językowego potworka. Emi54 jest niewymawialne, niehumanitarne i nie dostanie w Oscara w kategorii „oryginalność”. Adres bloga dzielnie z nickiem konkuruje, bo również nie wszystko jest z nim w porządku. Z japońskiego „shi” to śmierć, „ai” to miłość, „to” jest spójnikiem łącznym, „shinigami” – bóg śmierci. W wolnym tłumaczeniu adres brzmi „śmierć i miłość boga śmierci”. Takie od Sasa do Lasa, najpierw Marynia do grobu go wpędziła, potem się chajtnęli i mieli ośmioro dzieci. Wszystko brzmi ładnie, tajemniczo i intrygująco dla zupełnie zielonych Polaków. Tylko tak naprawdę po konstrukcji zdania nie mam pojęcia o co chodzi. Może to jednak „śmierć i miłość do boga śmierci”, w domyśle jakiejś głównej heroiny? Swoją drogą do boga śmierci byłoby skierowane tylko to drugie określenie, bo to dosłowne tłumaczenie z pewnością przyprawia o grafomański dreszczyk. Tłumaczenie na japoński to nie łopatologiczna wymiana słowa za słowo, oparta na ćwierćinteligentnym internetowym translatorze. Ja to bym chciała dostać zapas czekolady na dziesięć lat, nowiutkie Porsche i polski, zrozumiały adres bloga, a jak się okazuje, życie najprędzej daje mi szanse na to pierwsze. Bawienie się z czymś, czego się nie do końca rozumie, to miecz obusieczny – pokazuje na tacy własną głupotę i wpędza w migrenę czytających. Tak więc… czy jest na sali lekarz?
Z nagłówka spogląda na mnie wzrokiem „zielonym” jak zahipnotyzowany aligator jakaś ruda dziewoja. Stop, jaka dziewoja – gotka. Bądźmy poprawni politycznie, bo za rogiem wybory w Stanach. Do pani gotki nie ma odnośnika ani choćby kilku słówek skąd pochodzi. Jeśli sama ją narysowałaś, to tym bardziej należałoby się pochwalić aktem własności i nie wywoływać niepotrzebnych wzburzeń u oceniającej. „Znalezione, nie kradzione” obowiązuje jedynie przy drobnych kwotach przypadkowo znalezionych w parku. Na pewno nie przy cudzych pracach!
Wygląd całego bloga to takie cuda-wianki na wiosennej łączce – tu coś zakwitło, tu krowa skubnęła trawy, tam… podziękowała za jedzenie, siam kret zbudował kopiec. Co dla jednych jest naturalne, dla innych jest szkodą. Ramka na nagłówek jest dziwnie węższa od ramki na notki, napis z nagłówka wyjechał poza obrazek, a na czarnym tle znalazłam jedną gwiazdkę z nagłówka. Nie, sprawdzałam monitor, jest czyściutki jak ta woda mineralna… i nie, nie będzie lokowanych produktów.
Trójkolorowy szablon jest trójkolorowy, choć nie tak optymistycznie jak na fladze starych, dobrych żabojadów; w tym przypadku króluje czerń, biel i szarość. Z jednej strony głowa mnie nie boli od nadmiaru wrażeń, z innej szykuje się mentalne wygaszenie mego żywota do funkcji podstawowych: oddychania i chlipania w odpowiednich momentach. Albo nie, jednak jest coś, co kłuje po oczach jak dojrzała rzęsa – różna czcionka wpisów. Notki ustawione na pierwszy widok są cztery, a rodzajów wielkości, pochyleń, pogrubień i wyrównań tekstu naliczyłam aż siedem. Żaden rozdział opowiadania nie jest napisany tą samą czcionką co pozostałe. Przynajmniej z tych, które zobaczyłam, a po kilku odświeżeniach bloga utwierdziłam się w przekonaniu, że to nie błąd Internetu. W tym przypadku na skwitowanie całego szablonu idealnie pasuje zdanie z belki: „życie… naprawdę potrafi zaskakiwać…”. Ja na pewno jestem zaskoczona możliwościami konającego wujcia Oneta.
Gdyby istniał bóg bałaganu i pożogi, to nie wahałabym się zwalić winę za basek boczny na niego. Niestety, tak dobrze z bóstwami to nie ma, a ja muszę umieścić odpowiedzialność za nieporządek w linkach na Twoich barkach. Sama część „o twojej osobie” to, delikatnie mówiąc, chaos. Awatar przedstawia Hatsune Miku z Vocaloidów, którą jakiś byk pod postacią Zeusa (lub odwrotnie) porwał i pozostawił sam sobie bez linka. Wstęp opisu nie przedstawia się wcale lepiej: „Ok, mam 15 lat.” To tak, jakby w reklamie mleka zacząć zachwalanie produktu od daty ważności. I to bez powitania, ale od skwitowania „już nagrywamy” na wizji. Cały opis to strzępek informacji o ulubionych anime, kocie i talentach pisarskich, zakończonych emotikonką i numerem gadu-gadu. Tylko trzeba pamiętać, że ten opis to stała wizytówka o Tobie i tym blogu, a został zrobiony na odczepnego. Nie neguję informacji w nim zawartych, tylko formę. Można zjeść ciasteczko w kształcie ludzika, ale ciasteczko w kształcie szczotki do sedesu to już nie to samo.
Linki działają perfekcyjnie jak pewna pani domu, jednak to samo bóstwo bałaganu co poprzednio wymyśliło Ci dzikie nazwy kategorii i fantazyjne opisy stron, w kilku miejscach okraszając całość buźkami. Przeglądarki oferują teraz fajne opcje zapisywania sobie ulubionych linków jako zakładki, nie trzeba każdej głupotki zapisywać sobie na jako odnośnik na blogu. Natomiast szerokiej widowni zaleca się przekazywać informacje jasne, przejrzyste i godne Wikipedii. Na tym blogu brakuje nie profesjonalizmu – tu brak podstawowych zasad higieny i BHP!

Treść 1,5/25

Sprint przez gąszcz tekstu naprowadził mnie na trop, że ponownie będę musiała zmierzyć się z wizją „Bleacha” i jego bohaterów. „Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy”, cytuję moje ulubione słowa Wisławy Szymborskiej i wiem, że ta podróż będzie niepodobna innym. Czy na lepsze? Wolę na sam początek uzbroić się w pełnopłytową zbroję sceptycyzmu, gdyż lepiej mile się zaskoczyć, niż z nadziei zostać nieumyślnie strąconą w paskudne bagno co-to-do-diabła-jestyzmu.
Zaczynamy piekielną przygodę!

Prolog… czy coś w tym stylu
Wstępem przed wstępem występu… oho, już mi się plączę… bezpośrednio przedstawia się główna heroina, w której pokoju dawno, dawno temu mieszkali sobie bogowie śmierci z „Bleacha”. Niestety, po jakimś czasie biedaczce się umarło i stała się jedną z głównych bohaterek „tegoż anime”…
Zaraz, zaraz, chwilunio-minutka! Główna bohaterka anime? Rozumuję, że będzie to opowiadanie z perspektywy Rukii, jedynej żeńskiej postaci „Bleacha” odpowiadającej zdaniowemu rysopisowi. Nikt inny pod ten paragraf przecież nie podpada, a nie podejrzewam główną bohaterkę o jakieś machloje i osąd na podstawie zbyt wielkiego mniemania o sobie . No i gadka o występowaniu w jakimś anime na blogu z opowiadaniem? To tekst jest, nie wideo, chyba że komuś się rypnął zamysł na kilkadziesiąt rozdziałów. Tymczasem większych wskazówek dla detektywa w tej kwestii brak.
Przez kilka długich akapitów dowiedziałam się wielu informacji na temat planu dnia nieznajomej bohaterki. Po co mi ta wiedza, że po pobudce w południe zjadła zimny obiad, że razem z przyjaciółką uwielbiają takie a takie anime i że o 18.30 zaczyna się wieczór? Byłam przeszczęśliwa bez tej wiedzy, a fabuła skakałaby z radości bez takich kilometrowych wywodów. Muszę jednak pamiętać, że opowiadanie już się zaczęło, a nie że dostaję opis autorki lepszy niż ten zawarty oficjalnie i z wszelkimi honorami bocznej kolumny bloga.
Lecz oto jest – ha – to dziecię uszło – rośnie – to obrońca!
Chwilunia, chwilunia, to nie ten dramat. Nie ma jednak tak źle, bo i w tej historii pojawia się pierwsza osoba gotowa rozruszać sztywny plan dnia rodem z terminarza. Oto główny bohater mangi „Bleach”, Kurosagi Ichigo, zastępczy bóg śmierci. Lecz zamiast trzymać się rzeczki… Stop! Przepraszam, dziś po głowie buszują mi zupełnie inne utwory. Zatem zamiast kulturalnie przywitać się z publicznością, Ichigo wyskoczył z jakiejś czarnej dziury wprost do pokoju bohaterki. Mój złociutki Internecie, czy istnieje na tym świecie piąta elementarna siła oddziaływania, która głównych bohaterów zawsze wrzuca w objęcia panien blogowych i odwrotnie? Biedny Newton, biedny Einstein! Całą fizykę pal sześć licho!
Skoro przybraliśmy ekspresowe tempo fabuły, czas przyspieszyć jeszcze bardziej – na plecach Ichigo ląduje z tego samego mrocznego otworu panna Kuchiki Rukia, wcześniej wspomniana najważniejsza postać żeńska mangi i bóg śmierci w jednym, a potem jeszcze Inoue (koleżanka ze szkoły Ichigo) i Renji (bóg śmierci, przyjaciel Rukii). Aha, więc nasza główna nieznajoma to tylko pic na wodę i fotomontaż, wymyślona dziewoja i tyle!
Wieża leżących na sobie postaci szybko się rozsypała, czym strasznie rozbawili nieznajomą bohaterkę, co było na tyle niekulturalne, że wszyscy jednomyślnie wyjęli katany. Także Inoue, która katany nie posiada, no ale kogo by to obchodziło. Zaczęły się przesłuchania, tłumaczenia, wykręty i groźby, lecz deszczu postaci nie był to koniec i na naszą nieznajomą spadł jeszcze Hitsugaya (bóg śmierci, kapitan Dziesiątego Oddziału). Może zaraz zacznie padać kasa jak w reklamie Lotto? Nie, chyba jednak nie. Na zakończenie prologu główna bohaterka wreszcie się przedstawia i oznajmia, że ma na imię Marta. Rany Julek, prawdziwa Polka, daj no pyska! Nie powiem, w końcu coś oryginalnego.
W tym wręczonym fabule cukierku została mi przedstawiona ogólna sytuacja, ale rozpoznanie właściwe odbędzie się w kolejnej części i wielkich teorii ani opinii wystawić jeszcze nie umiem.

Rozdział 1
Mimo słabego wstępu, w pierwszym rozdziale zostają postawione właściwe pytania we właściwych miejscach. Bohaterowie „Bleacha” dowiadują się, że są bohaterami „Bleacha”, a czarna dziura wrzuciła ich do realnego świata. I bardzo dobrze, jasna sytuacja, swój grunt! Najlepsze, co można zrobić w opowiadaniu, w którym uniwersum może zastawić na autora niejedną pułapkę, to sprowadzić wroga na swoje terytorium. Bez owijania w bawełnę zostaje przedstawiona kwestia pobytu w Polsce i porozumiewania się z postaciami w rodzimym języku Bolka i Lolka. Na wyjaśnienia przyjdzie czas – są dziwności, ale nikt nie pozostaje na nie ślepy jak miłość Edwarda ze „Zmierzchu”.
Co się zaś tyczy panny Marty, to jej pytania i półprzytomny uśmiech na widok fikcyjnych postaci są w pełni zrozumiałe, jednak te wszystkie pamiętnikarskie wtręty w nawiasach… Taki duży narrator pierwszoosobowy, a się kryje z wyjaśnianiem sytuacji jak żołnierz po okopach. Z drugiej strony, jako jedna z bohaterek i rozmówczyni nie wykazuje się nawet ćwiartką taktu i onieśmielenia, bo traktuje obce sobie (mimo wszystko) osoby dość protekcjonalnie. „Ja wiem co się działo w waszej mandze, więc jestem jasnowidzką i wszechwiedzącą wyrocznią” znaczą jej kolejne zaczepki. Wydaje mi się, że każdy statystyczny fan z radością poczęstowałby herbatą lubianych bohaterów, a nie robił przytyk za przytykiem dwóm narwańcom z wielkimi katanami.
O mało nie przedziurawiłam sobie czoła, kiedy mama Marty wparowała do pokoju i beztrosko oznajmiła, że z ojcem wybierają się na Hawaje. Na miesiąc. Jacyś drudzy „Bulionerzy” normalnie, tylko się o córce nawet nie zająknęli. Zamiast przedyskutować z czternastolatką wesołą nowinę, w ramach rekompensaty obiecują jej podróż życia do Tokio. Na zupki chińskie i święte Vifony! Promocja! W polskiej rodzinie panuje dobrobyt jak w szlachcie za czasów elekcyjnych. Historyczne pytanie pada z ust Ichigo – „co za rodzice zostawiają dziecko na cały miesiąc?”. Podpowiem: albo wyrodni, albo głównych bohaterek/bohaterów.

Rozdział IV
Nie, to nie pomyłka w numeracji. Podróż dookoła świata w kilka minut – z cyfr arabskich przeszłaś błyskawicznie na rzymskie.
W dwóch poprzednich rozdziałach, w których rozegrała się dramatyczna walka z Menosem Grande (wielkim Pustym, złą duszą), następuje nagły zwrot akcji, a Marta pod wpływem fabularnego impulsu zasłoniła swoim ciałem pokonanego Hitsugayę i smaży się na skwarkę w pocisku Menosa… Do tego momentu było nawet zacnie, choć narracja dawała ostro ciała i oto wreszcie dostaję oficjalne wyjaśnienia bajzlu. Dzieci krzyczą, matki płaczą, mężczyźni idą na wojnę, a ja nie wiem jak to wszystko skwitować – panna Marta bowiem nie umiera, o nie, ale w tajemniczych ciemnościach pojawia się dusza jej katany (skąd nagle ma katanę?) i oznajmia, że dziewczyna jest dawną panią kapitan. Nadmienia, że Marta pochodzi ze świata „Bleacha” i jest dumnie brzmiącą „główną bohaterką mangi i anime”.
A mówili, że tylko w polityce możliwe są układy…
Popełniony zostaje pierwszy poważny błąd o uniwersum „Bleacha” – sztuczne ciało to tymczasowe ciało dla niematerialnych bogów śmierci, twór niejakiego Urahary, dostępne wyłącznie w jego sklepie. Według Ciebie działa jak jakieś zaklęcie, dzięki czemu ciało pojawia się wraz z bogiem śmierci na jego życzenie. A guzik. Chciało się zalepić dziurę fabularną, ale nie ze mną te numery, Bruner… chyba znowu mam problemy z innymi utworami.
Poza tym Marta i przyjaciółka Daria okazują się kolejnymi przewspaniałymi, obdarzonymi super mocami dziewczynami, które zasługują na tytuły cudów świata. To jak to w ogóle możliwe, że nie dały radę jakiemuś tajemniczemu przeciwnikowi i musiały uciekać do świata ludzi na kilkanaście lat? Pewnie nastąpiła pomyłka w scenariuszu, bo przecież główny bohater, niczym Bob Budowniczy, powinien „zawsze dać radę”.

Rozdział XII
Dalej akcja ruszyła przewidywalnym torem – znalazły się główne bohaterki, więc można wracać do Społeczności Dusz i do całego świata „Bleacha”. Jak? Jakoś. Nie obyło się bez różnych cudów i dziwów na poziomie sprzedawania koleżankom mangowego obrazka za (bagatela) tysiąc polskich nowych złotych czy powrotu bohaterek do pierwotnych postaci bogów śmierci. Co zaskakujące, kapitan Marta vel Emi w tej postaci jest bardzo niska… Tak bardzo niska, że pasuje idealnie do niejakiego kapitana Hitsugayi… I zupełnie przypadkowo byli kiedyś najlepszymi przyjaciółmi… A co kilka zdań pojawiają się aluzje co do jakiegoś skrywanego do niego uczucia i bycia ulubioną postacią jeszcze za czasów ludzkiego żywota… Nici, którymi szyto tą intrygę, były chyba w oryginale olinowaniem Titanica, a igła musiała równać się kopii samego Zawiszy Czarnego.
Pogawędka z Głównodowodzącym nie przyniosła ciekawszych efektów – już trójka bohaterek zostaje rozgrzeszona ze wszystkich sprawionych bogom śmierci kłopotów i obsadzona na kapitańskie wakaty po zdradzie Aizena (główny zły, były kapitan Piątego Oddziału). Nawet jeśli jedna z nich nie ma bankai, specjalnego ataku, który jest warunkiem zostania kapitanem. Czemu nie, w końcu to główne bohaterki. Co komu do tego, że są obce, nie znają ludzi z wyznaczonych Oddziałów, a porucznicy tych Oddziałów mają lepsze kwalifikacje, wiedzę i posłuch wśród żołnierzy? Nawet w mandze zapełnienie stanowisk nie odbyło się na hop-siup, a w opowiadaniu odbyło się to na zasadzie jakiegoś konkursu audiotele – kto pierwszy, ten lepszy.
Żeby jednak nie było za wesoło, zostaje przedstawiony im warunek. Muszą przejść test. Och, wszyscy wiedzą, że są genialne i pójdzie im to koncertowo, niech jednak opadnie zasłona milczenia i życzmy powodzenia w walce z Pustymi.
Podwójny błąd na temat uniwersum – wrota do świata ludzi może otworzyć byle jaki bóg śmierci, ale bohaterkom musi je otwierać z jakichś przyczyn sklepikarz Urahara (wyrzucony bóg śmierci, handluje sztucznymi ciałami i innymi gadżetami). Na dodatek zamiast zwykłych drzwi lub świetlistej bramy ustawionej domyślnie pionowo, zostają zrzucone z wysokości kilku kilometrów, a przejście nie prowadzi na Ziemię, ale do innej części Społeczności Dusz. Niech żyje zbędna widowiskowość. Bohaterki to takie wielkie fanki „Bleacha”, a błąd błędem jest popędzany.

Rozdział XXIII
Uwaga, ostatni rozdział, zbliżamy się do Miami. Bogowie śmierci proszeni są o zapięcie pasów i przygotowanie się na ewentualne turbulencje. Na lotnisku przywita państwa porucznik Horatio, który zakuje państwa w kajdanki i postawi przed sądem za bezprawną głupotę państwa występków w pewnym opowiadaniu.
Lądowanie nie było tak twarde jak się spodziewałam, jednak myślałam, że bogowie śmierci nie latają beztrosko samolotami, a ich bagaże nie mają rozmiarów dorodnych nosorożców. Limit magicznych bram im się skończył? Jak się nie widziało z bliska samolotu, to się potem ma takie mylne wrażenie, że powietrzny rejs to wycieczka pekaesem – w środku tygodnia nie będzie w samolocie żadnych pasażerów i można się w nim drzeć na całe gardło. To cud, że linie lotnicze jeszcze nie splajtowały… och, chwila, nie czepiać mi się wyjątków od reguły.
Na dodatek cała grupka podróżowała jak prawdziwi VIP-owie, bo zamiast grzecznie odebrać torby w terminalu i przejść całą formalną odprawę, wysiedli niczym z jakiegoś amerykańskiego filmu – wprost na płytę lotniska, pobłyskując zębami w świetle reflektorów. Na Okęciu! Sztuczne to jak proteza mojej babci.
Zastanawiam się nad sytuacją raz jeszcze. Czy to aby na pewno misja, czy urlop pod przykrywką? Na to drugie wskazują dwuosobowe pokoje w hotelu, pierwszy dzień zarezerwowany na łażenie po warszawskich sklepach oraz miłosne plany piętrzące się od kilku rozdziałów niczym scenariusz do „Pamiętników z wakacji”. Gratuluję, skąd pozwolenie na stratę czasu oraz gotówka na takie ekscesy? Czyżby sklepikarz Urahara wręczył im pokaźny plik fałszywych, dwustuzłotowych Zygmuntów? Pytanie zostało zbyte informacją o pomocy finansowej od „starych, dobrych przyjaciół”.
Pewnie pożyczka z Providenta.

Opisy 0/5
Są słabe, słabiuśkie, słabiutekie, ojojoj, jak mi słabo… Na elementarny opis składają się dwa lub trzy zdania nieskończenie bardzo złożone oraz obfita ilość komentarzy w nawiasach, często całkowicie zbędnych i dłuższych niż sam opis właściwy. Wtrącenia w nawiasach lubią towarzystwo kolejnych komentarzy w nawiasach, a te nawiasowych komentarzy… i tak dalej, i tak dalej, istna słowna „Incepcja”. Zdania nie wiedzą, kiedy kulturalnie powinny się skończyć i ustąpić miejsca nowym; nowe są tak wstydliwe, że wolą chować się za jak najwyższymi znakami interpunkcyjnymi. Zamiast tego co akapit rodzi się językowa anakonda, zdolna połknąć czytelnika, gdy ten będzie zamroczony tekstem opowiadania, a sens opowiadania gubi się gdzieś w żołądku gada.
Od strony fabularnej opisy nie mają tutaj żadnego bojowego zadania. Są niczym narratorski bełkocik, który w trzech czwartych czasu antenowego buduje charakter głównej bohaterki, od jej szybkich i nieomylnych reakcji na słowa innych postaci po kilometrowe wywody o własnych zainteresowaniach czy wiedzy o „Bleachu”.
Dla przykładu:

„-Senna?!- spytałam z szeroko otwartymi oczami i buzią. Dziewczyna była dokładnie taka jak w filmie tylko, że miała rozpuszczone włosy, tak jak na końcówce filmu.”
Czy jest to opis nowej postaci, czy może recenzja filmu? A co, jeśli filmu nie obejrzałam – nikt nie zaszczyci mnie informacją na temat wyglądu owej Senny? Wiem tylko o rozpuszczonych włosach. O, i że jest dziewczyną. Dużo więcej wiem na temat reakcji głównej bohaterki, co akurat mało mnie obchodzi, bo pojawiła się nowa postać. To ona w danej chwili jest ważna, nie jakieś fanowskie dygresje pani kapitan z odzysku.

Dialogi 0,5/5
Tak, dialogi są… co nie znaczy, że za ten radosny fakt przydzielam jakieś punkty. Dialogi są sprawnie prowadzone tylko między jedną bohaterką polskiego pochodzenia a drugą. Postacie z „Bleacha” zwykle dostają jakieś głupawe okrzyki, które są miażdżone inteligentnymi komentarzami „głównych bohaterek”. A przynajmniej im się tak wydaje, gdyby to wszystko nie było zbyt sztuczne i zbyt widoczne. Dziwnym trafem niemal każda wypowiedź zaczynają się od wyrazów dźwiękonaśladowczych. Dobry dialog według mnie ma tylko jedno kryterium – aby obie strony prowadziły wymianę zdań jak równy z równym, cios za cios, a nie żeby wyglądało to jak jakieś słowne bicie chłopca na posyłki. Dialog też musi działać jak koło napędowe dla fabuły, nie jak hamulec. A już na pewno dialog to nie jakiś metalowy czajnik, nie wiadomo komu potrzebny w opowiadaniu niczym fanowskie przekomarzanie o skrytym „loffcianiu” tego czy innego bohatera.

Kreacja bohaterów i świata przedstawionego 0/5
Twardo obstaję przy założeniu, że nie daje się punktów za coś, czego nie ma. Największy przejaw posiadania strzępka charakteru u postaci z „Bleacha” w tym opowiadaniu to kilka nerwowych okrzyków pana Renji’ego i pana Ichigo na zaczepki dowolnej z „głównych bohaterek”. Reszta postaci nie posiada żadnych emocji, nie mówiąc o górnolotnie brzmiącym „charakterze”. Panie z „Bleacha” zostają zepchnięte, przepraszam, wykopane na kompletnie inny plan, a o najważniejszych pannach nieszczęsnych wiem wszystko, tylko wszystko nie na temat. Wadę posiadają jednogłośną – cynizm wypisany złotymi literami na ich czołach. Całymi godzinami potrafią prowadzić wywody o anime, znają postaci lepiej niż one same i pouczają maluczkich na każdym kroku. Chełpią się tą wiedzą na każdym kroku, ale mądrości, kapitańskiego opanowania ani doświadczenia nie dodaje im to nawet gram. A taką właśnie rolę im narzucono. Powrót do postaci bogów śmierci chyba z mózgu ich nie wyprał, mimo to zachowują się jak nastolatki na konwencie, nic więcej.
Podsumowując: postacie z „Bleacha” wyzute z charakterów, spełniają ważną rolę manekinów z ładnymi buziami. Postacie fikcyjne, przygotowane na potrzeby opowiadania są przedstawione na jedno kopyto. Kopyto, które gdyby jednocześnie posiadało nos, to miałoby go ustawiony pionowo, tak byłby zadarty. Największy (i, o zgrozo, stały) grzech na tego typu blogach to wepchnąć bohaterkę zrobioną na swoje podobieństwo, uczynić z niej Miss Universe lub zdobywczynię Nobla i mieć wrażenie, że się odwaliło kawał wspaniałej, fabularnej roboty.
Niestety – głupoty, a nie roboty.

Fabuła 1/10
Główna bohaterka jest wymyślona. Przyznam, że jak siedzę, to jeszcze nie spotkałam się z takim nazwaniem rzeczy po imieniu, choć nie brzmi to ani zachwycająco, ani sensownie. To co, jakiś Japończyk przez dobre kilka lat wymyślał i rysował komiks, studio za grubą kasę zatrudnia aktorów głosowych i animatorów, a gdzieś naprawdę istnieje kropka w kropkę identyczny wymiar z dwoma dziewczynkami jako „główne bohaterki”? Potem nawet i to się komplikuje, bo ilość głównych bohaterek rozmnaża się metodą pantofelka i w ostatnim rozdziale naliczyłam już ze cztery. Czy w ogóle jakiś równoległy świat funkcjonuje na zasadzie serialu, czasu antenowego i głównych postaci? Co, dla kogo, za ile, gdzie widownia, co ile się ukazuje ten odcinkowy wymiar, kto zaprojektował postaci? Panu Kubo Tite (autor „Bleacha”) zgubiły się dwie najważniejsze postaci, czy jest kolejnym jasnowidzem z karnetem na okno do innego świata? Używane sformułowania są w tym wszystkim największą zbrodnią.
Historia na początku nawet była interesująca… tak przez dwa, trzy rozdziały, gdzieś do momentu odkrycia, że panna Marta jest jakąś super-hiper-silną-i-zaginioną kapitan. Tak, dokładnie do tego, potem nie miałam już najmniejszych złudzeń. Czy coś z tego mogło być? Ano mogło, co widać było po moim dość optymistycznym opisywaniu prologu czy pierwszego rozdziału. Prosta i przejrzysta historia, pozbycie się uciążliwego w zapamiętaniu wszystkich szczegółów świata, całe pięć fikcyjnych postaci do poprowadzenia. Niczym z poradnika „Opowiadanie dla niemowlaków”, całkowity brak problemów z sytuacją. Wyjścia były dwa, może nawet trzy, gdyby się uparł.
Można było ryzykować trudną wyprawę do Japonii i do autora mangi – trudna sprawa, ale pan Kubo byłby prawdopodobnie jedyną osobą mogącą zdziałać cokolwiek swoją autorską magią.
Drugim wyjściem byłoby zaczekać na rozwój wypadków i zachęcić postacie do tymczasowego zadomowienia się. Brzmi naiwnie i idealnie do celów romansowych, lecz jeśli sytuacja ewidentnie przerasta ludzkie możliwości, to trzeba zaczekać na pomoc specjalistów. Zresztą zapoznanie bogów śmierci z polskimi realiami mogłoby być idealnym źródłem gagów. Każdy żart z ogórkiem kiszonym byłby kasowym hitem!
Trzecim byłby szybki ratunek za pomocą drugiej czarnej dziury i przeniesienie bogów i głównej bohaterki do świata „Bleacha”, choć to wyjście jest najtragiczniejsze – przecież na tym ostatecznie stanęło, tylko Marta i spółka okazała się magiczna. Oryginalniej byłoby postawić na zwyczajność.
Wszystko to poszło precz! Zachciało się romansu, na romansie fabuła stanęła i zdechła. Kilka koleżanek poprosiło o mangowego faceta na własność, więc opowiadanie przerodziło się w budkę z przystojniakami. Żeby bóg śmierci nie poczuł się wzgardzony uczuciem jakiejś śmiertelniczki, z dziewczyn zrobiono magiczne wojowniczki. Czy fabuła przewiduje konkretne zakończenie? Tak, huczny ślub wszystkich par. Koniec i bomba, kto nie zgadł, ten jest pajac i życiowy naiwniak.

Ortografia i poprawność językowa 2/10

Z ortografią nawet nie jest tak źle; zdarzają się literówki, ale wynikające z niewłaściwej odmiany wyrazów. Częściej natrafiałam na zjedzone określenia, a plagą były przecinki, pięciometrowe zdania i grzybki z wtrętów. Potok słów niemal mnie utopił i sporą trudność sprawiało mi zrozumienie, co było wynikiem czego, a co autor miał na myśli. Narratora najchętniej wysłałabym na przymusowy kurs asertywności, za to bohaterki na jogę albo tai-chi. Najgorzej, że narrator i główna bohaterka to ta sama osoba, więc wypadkową jest porada o wizycie u psychologa.

„Pomimo, że okno dachowe było zamknięte zerwał się niezwykle silny przeciąg, tak że w pokoju zapanował istny huragan (dobra, może przesadzam ale i tak nie było to miłe).”
Niepotrzebny przecinek po „pomimo” – „pomimo że” lub „mimo że” to niepodzielne zwroty. Brak przecinka po „zamknięte”. Wyrażenie „tak że” nie jest błędem, ale w pisowni stosuje się ta formę zdecydowanie rzadziej, więc polecam inny spójnik. Prawie każdy wtręt w nawiasie jest w tym opowiadaniu kompletnie zbędny i nieprofesjonalny, można z nich uczynić pełnoprawne zdania. Dodatkowo wątpię w to, aby huragan mógł „zapanować”. Zapanować to może chaos po jego przejściu, a sam huragan może właśnie przejść albo powstać.

„(…) ku mojemu zdziwieniu z jej wnętrza usłyszałam przeciągłe krzyki. (Coś w rodzaju: Chooooleeeeeraaaaaaa!!! Lub Aaaaaaaaaaaaaaaa!!!) jakby ktoś właśnie spadał z dużej wysokości, a po chwili (o zgrozo) prosto z mojego sufitu (czy tam, z portalu czy czegoś tam) spadł w całej okazałości… KUROSAKI ICHIGO!”
Nie ma tak dobrze – chociaż nie można kopiować tekstu, to skrupulatnie policzyłam wszystkie przeciągane literki i zachowałam w pełni oryginalną pisownię. Nawet w tym przeciąganiu liter nie ma żadnej metody. Mamy cztery „o”, pięć „e” i siedem „a” przy „cholerze”, natomiast szesnaście „a” w krzyku. Po trzy wykrzykniki, wyrazy z wielkiej litery w środku zdania, mnóstwo wtrętów, z których tylko „o zgrozo” jest prawidłowo zastosowany. Zdania powinny mieć gdzieś granice, a pisanie wielkimi literami jest naprawdę zbędne, gdy już używamy wykrzyknika do wyrażenia zdziwienia. Poleciłabym przykładowo taką wersję:
„(…) ku mojemu zdziwieniu z jej wnętrza usłyszałam przeciągłe krzyki, coś w rodzaju „cholera!” lub „aaa!”, tak jakby ktoś właśnie spadał z dużej wysokości. Po chwili (o zgrozo) prosto z mojego sufitu spadł w całej okazałości… Kurosagi Ichigo!”

„- WTF?! – pomyślałam stojąc ciągle przy biurku rozdziawioną buzią, ale pełnię zdziwienia i zdezorientowania dopiero gdy zobaczyłam jak kolejno na słynny duet (IchiRuki) spada:
Inoue i Renji.”
Przecinek po „pomyślałam”, brak „z” przed „rozdziawioną”, „osiągnęłam” przed „dopiero”, przecinek po „zobaczyłam”, niepotrzebne rozpoczęcie akapitu od „Inoue”. Dodatkowo jeśli bohaterka pomyślała „WTF?!”, to nie należy tego zapisywać jak dialog. Można zastosować pochyłą czcionkę albo właśnie cytat.

„Nie wiem czemu, ale miałam niemałe wrażenie, że za właśnie tym ogrodzeniem ukryła się moja nii-san.”
Tak to jest z obcymi wyrazami, że jak chce się je stosować dla szpanu, to trzeba wiedzieć, co znaczą. „Nii-san” znaczy pieszczotliwie „brat”, a chyba chodziło o koleżankę, więc „nee-san” czyli „siostrzyczka”. Albo wiele razy używane „kuso” jako przekleństwo. Czy to jakaś nowa odzywka znacząca tyle co „skąpo odziany”? Najlepiej darować sobie takie japońskie występy, które w języku polskim są błędami.

„(…) Toshiro postanowił zdać raport Głównodowodzącemu o mnie, moich byłych porucznik i o tym co znalazłam w Houce Mundo, w wyniku czego siedzimy teraz u Inoue.”
Odmiana wyrazów obcych i wszelkich nazw własnych jest istną piętą Achillesową tego opowiadania. Hueco Mundo (świat Pustych) to Hueco Mundo, a nie jakieś stworki językowe o „Houce”. Tak samo „byłych porucznikach”, nie „byłych porucznik”, bo w języku polskim nie funkcjonuje nawet sławna „ministra”.

„Kapitan X oddziału nie doczekując się dalszej odpowiedzi westchnął i zabrał bagaże, przed chwilą postawione na ziemi.”
W polskim wydaniu mangi przyjęto, że „Oddział” jest pisany z wielkiej litery, a ich numeracja jest arabska (choć najpoprawniej jest pisać słownie). Jak się nie ma mangi, to można zawsze zajrzeć na odpowiednią wikipedię. Przecinek po „oddziału” i „odpowiedzi”.

„-Co…- zaczął, jednak nie dane mu było dokończyć, ponieważ okno, na którym wcześniej się opierał zostało gwałtownie rozsunięte i jakaś zamazana, niewielka postać wpadła do pomieszczenie popychając mocno Kurosakiego do przodu przez co odleciał przez połowę pokoju, a że akurat stał naprzeciw mnie spadł prosto na moją osobę i ku mojemu zdziwieniu nasze usta spotkały się na parę sekund.”
To nie jest żart – to jedno zdanie. Powinny być co najmniej trzy, jeśli nie chce się trwale okaleczyć mózgów czytelników. Ichigo prawdopodobnie „przeleciał”, a nie „odleciał przez pół pokoju”. Jest tu kilka braków przecinkowych i literówka, dlatego bezpieczniej będzie to zademonstrować na poprawionej wersji:
„-Co… – zaczął, jednak nie dane mu było dokończyć, ponieważ okno, na którym wcześniej się opierał, zostało gwałtownie rozsunięte. Jakaś zamazana, niewielka postać wpadła do pomieszczenia, mocno popychając Kurosakiego do przodu. Ichigo przeleciał przez połowę pokoju, a że akurat stał naprzeciw mnie, spadł prosto na moją osobę i, ku mojemu zdziwieniu, nasze usta spotkały się na parę sekund.”

Oryginalność tematyki 0,5/10

Gdyby chodziło o pierwsze półtora notki, to pewnie pokusiłabym się o dwa, może trzy punkty więcej. Jak to zwykle z pomysłami bywa, gdy są one w fazie rozwojowej i więcej o nich nie wiadomo niż wiadomo, wtedy wydają się ciekawe i odkrywcze. Gdy przychodzi co do czego, zaczyna się istny „Powrót Sztampy”, na podstawie kultowego japońskiego filmu z Godzillą. Tutaj początkowo mamy środowisko polskie, znajoma rzeczywistość, krajobrazy i urzędy skarbowe, wydawałoby się idealne podłoże do czegoś oczywistego, ale czego dotąd nie można było konkretnie wskazać palcem. Potem? Wracamy z bohaterkami do fikcyjnego świata i niech tam zakochują się, walczą lepiej niż generałowie i mają swoje wyjątkowe problemy. Kolejna powtórka, kolejny zaginiony geniusz. Były panny ninja z super predyspozycjami? Były. Były nastolatki z zapieczętowanymi mocami? Były. Były potomkinie władców magicznych krain? Były. Były genialne czarodziejki z Hogwartu? Były. Błyskotliwych dziewcząt było multum, tak samo dziewcząt zakochujących się w książętach z bajek i odwrotnie. Coraz mniej jest zwykłych, logicznych historii, rozwiązań naturalnych, a nie nadnaturalnych pomysłów w dwie sekundy.

Dodatkowe punkty za wybitne zasługi 0,5/10

Ładnie podziękuję za cynk do piosenki Hatsune Miku „Last Night, Good Night”. Bardzo ładna piosenka i animacja, zwłaszcza śpiewającej Miku. Ostatnio wróciła mi chętka na szukanie vocaloidowych utworów… Szkoda tylko, że dodatkowe punkty przydzielam za coś całkowicie przypadkowego.

Suma: 6,5/60

Ocena: niedostateczna

Bardzo mi przykro, ale nie zostałam powalona/zachwycona/zaciekawiona Twoim opowiadaniem. Pod paznokciem nie znajdę nawet odrobinki zainteresowania dla dalszej fabuły. Nie ma też kompletnie czego ratować, bo świat bogów śmierci ma mnóstwo błędnych założeń (podróżowanie samolotami, odnaleziona pani kapitan nieistniejącego Oddziału, ciągłe mieszanie „świadomości o anime” z fabułą), a wiele wydarzeń jest sztucznie „przypadkowych”. Język nie powala, za to kreacja postaci powala najwierniejszych fanów.
Potraktuj to opowiadanie jako trening, w żadnym wypadku jako dzieło.
Pozdrawiam.

1 komentarz: